Linda była niską, krępą, rozsądnie wyglądającą dziewczyną. Miała dwadzieścia dwa lata, była kuzynką Bisesy i studiowała etykę biosferyczną w Imperial College. Przez ostatnie dwa lata pełniła rolę opiekunki Myry podczas długich delegacji zagranicznych Bisesy. Trzymała w dłoniach dwie wypchane papierowe torby z artykułami spożywczymi, a u jej stóp stały jeszcze dwie; pociła się obficie.
— Przepraszam, że kopnęłam drzwi nogą — powiedziała. — Myślałam, że te cholerne torby pękną.
— No ale udało ci się. — Bisesa wpuściła Lindę do środka i starannie zamknęła drzwi.
Zaniosły zakupy do małej kuchni. Większość tego, co Linda przyniosła, to były podstawowe produkty żywnościowe: mleko, chleb, substancje białkowe, trochę przywiędłych jarzyn i cętkowane jabłka. Linda przeprosiła za tak skromne zakupy, ale mogło być gorzej. Bisesa, która wytrwale śledziła napływające wiadomości, wiedziała, że Londyn jest bliski wprowadzenia ścisłego racjonowania żywności.
Rozpakowywanie zakupów miało dla Bisesy dziwnie nostalgiczny charakter: było czymś, co robiła w piątkowe wieczory z matką, która robiła „wielkie zakupy” pod koniec długiego tygodnia wypełnionego pracą na roli. Teraz rodzinne zwyczaje uległy zmianie, większość zakupów zamawiało się zdalnie. Ale po dziewiątym czerwca służby transportowe i dostawcze wciąż były sparaliżowane i wszyscy musieli osobiście odwiedzać sklepy i poddawać się rytuałowi chodzenia z wózkiem i stania w kolejce do kasy.
Dla Lindy było to nowe doświadczenie i głośno narzekała.
— Nie uwierzyłabyś, jakie są wszędzie kolejki. Przy stoiskach z mięsem stoją bramkarze. Całe szczęście, że już działają kasy i minął czas ręcznie wypełnianych rachunków. Ale mnóstwo ludzi nadal nie jest w stanie się dopchać. — Od dnia dziewiątego czerwca często spotykanym widokiem była charakterystyczna blizna na przedramieniu u kogoś, kto musiał wymienić wszczepiony chip identyfikacyjny, ponieważ oryginał został owego dnia wymazany i spalony przez rozszalałe Słońce.
— Wciąż nie ma wody mineralnej — powiedziała Bisesa.
— Nie, jeszcze nie — potwierdziła Linda. Z namysłem przekręciła kran nad kuchennym zlewem, ale bez rezultatu. Burza słoneczna wywołała powstanie prądów w liczącym setki kilometrów przestarzałym układzie rurociągów w Londynie. Więc nawet kiedy uruchomiono pompy, woda nadal nie dochodziła do wielu części miasta i tak miało być, dopóki inżynierowie i ich „inteligentne” małe roboty, przypominające kształtem krety, ponownie nie doprowadzą do porządku całej sieci. Linda westchnęła. — Wygląda na to, że znów będzie potrzebny hydrant.
W tym momencie w rogu ściennego ekranu widać było obraz Londynu z lotu ptaka, na który nałożono mapę konturową przedstawiającą miejsca awarii sieci elektrycznej, kilka iskierek oznaczało zamieszki, plądrowanie i inne niepokoje społeczne. Niebieskie gwiazdki oznaczały położenie hydrantów, z których większość znajdowała się nad brzegami Tamizy. Bisesę dziwnie poruszyły te dowody odporności starego miasta. Na długo przed tym, jak Rzymianie odkryli Londyn, Celtowie w swych wiklinowych łodziach łowili ryby w Tamizie, a teraz, podczas tego dwudziestopierwszowiecznego kryzysu, mieszkańcy Londynu znów zwrócili się ku swej rzece.
Linda popatrzyła na pokryte odciskami dłonie.
— Wiesz, Bis, dam sobie radę z zakupami. Ale bardzo by mi się przydała pomoc przy noszeniu wody.
— Nie — natychmiast powiedziała Bisesa. — Po zastanowieniu potrząsnęła głową. — Przepraszam. — Zerknęła na Myrę, która znów była pochłonięta krzykliwą operą mydlaną rozgrywającą się na ekranie. — Jeszcze nie jestem gotowa, aby wyjść na zewnątrz.
Linda, wciąż rozpakowując zakupy, powiedziała tonem rozmyślnie niedbałym:
— Pytałam Arystotelesa o radę.
— W jakiej sprawie?
— Chodzi o agorafobię. Jest bardziej powszechna, niż myślisz. Skąd mogłabyś wiedzieć, czy ktoś jest więźniem we własnym domu? Nigdy się z kimś takim nie zetknęłaś! Ale istnieją metody lecznicze. Grupy wsparcia…
— Lin, doceniam twoją troskę. Ale ja nie cierpię na agorafobię. I nie oszalałam.
— Więc co…
Bisesa odparła nieprzekonywająco:
— Po prostu potrzebuję więcej czasu.
— Jeżeli będziesz mnie potrzebować, zawsze tu jestem.
— Wiem…
Bisesa powróciła do obserwowania Myry i ekranu.
Może nie była szalona. Ale nie mogła wyjaśnić Lindzie żadnych dziwnych zdarzeń, jakich była uczestnikiem.
Nie mogła wyjaśnić, jak wraz ze swoją jednostką sił pokojowych była na patrolu w Afganistanie, jak nagle została ciśnięta przez mury czasu i przestrzeni, jak nauczyła się organizować swoje nowe życie na owej dziwnej mozaice odmienionej Ziemi, którą nazwali Mirem, i w jaki sposób powróciła do domu, doświadczając jeszcze dziwniejszych wizji.
I nie mogła swej kuzynce wyjaśnić szczegółu najdziwniejszego ze wszystkich: jak mogła być na służbie w Afganistanie 8 czerwca 2037 roku, a już następnego dnia, w dniu burzy słonecznej, znalazła się tutaj, w Londynie, choć z jej wspomnień wynikało, że między tymi dwoma wydarzeniami minęło ponad pięć lat.
Przynajmniej powróciła do swojej córki, Myry, chociaż myślała, że już ją utraciła. Ale jej Myra była starsza tylko o jeden dzień, choć dla Bisesy minęło pięć długich lat. A Myra, która przyglądała się matce badawczym spojrzeniem zaniedbanego dziecka, z pewnością widziała we włosach Bisesy pasma siwizny i głębokie zmarszczki wokół jej oczu. Był między nimi dystans, który może nigdy nie zniknie.
Wyrwano ją z dawnego życia w sposób tak gwałtowny, że nie mogła się pozbyć lęku, iż wszystko to może się powtórzyć. I dlatego nie była w stanie opuścić mieszkania. To nie był lęk przed otwartą przestrzenią, ale lęk, że może utracić Myrę.
Po kilku minutach wyszeptała polecenie skierowane do Arystotelesa, który podjął poszukiwania w bankach informacji i w bazach danych, które mu zleciła.
W dniu 9 czerwca miała miejsce ogólnoświatowa katastrofa, najgorsza burza słoneczna, jaka kiedykolwiek nawiedziła układ słoneczny, i potężne układy Arystotelesa ledwie dawały sobie radę z zalewem słów i obrazów. Ale choć Arystoteles starał się, jak mógł, nie znalazł ani jednej wzmianki na temat srebrzystej kuli, którą Bisesa zauważyła nad Londynem owego ranka; tego obiektu, który jej towarzysze na Mirze zwykli nazywać Okiem. Nawet takiego dnia jak ów 9 czerwca coś takiego unoszącego się w powietrzu nad miastem powinno stanowić niezwykły widok, jak jedyne w swoim rodzaju UFO, i stać się przedmiotem tysięcy doniesień. Ale nikt inny go nie widział.
Fakt, że tylko ona widziała Oko, przeraził Bisesę śmiertelnie. Musiało to bowiem oznaczać, że oni. Pierworodni, istoty stojące za Okiem i wszystkim, co się przydarzyło jej samej i jej światu, czegoś od niej chcieli.
9. Lądowanie na Księżycu
Trzeciego dnia podróży Księżyc wydawał się ogromny na tle czarnego nieba.
Siobhan musiała się pochylić, żeby wyjrzeć przez małe okienko Komarowa, wykonane z wytrzymałego, poznaczonego uderzeniami mikrometeorytów szkła. Ale gdy zobaczyła ostro zarysowany sierp Księżyca, poczuła dreszcz zachwytu. Jakie to dziwne, pomyślała. Pośród szarości tego lotu — obrzydliwego jedzenia, choroby kosmicznej i ponurej konstrukcji toalet zaprojektowanych dla stanu nieważkości — oto sam Księżyc wypłynął z mroku, aby ją powitać, przedzierając się do jej świadomości, pełen zimnego, przytłaczającego wdzięku.