Выбрать главу

– Co się spieszyć, panie.

Piękny kawałek szosy spina Wolibórz i Rudę. Trochę szumi w głowie, słońce dopełnia reszty. To kolorowe południe musiał wyczarować sam nieśmiertelny mistrz Vincent van Gogh. Światło jest tak intensywne, że za chwilę powietrze wybuchnie złotą eksplozją. Do rąk lepią się wyżarte potem rączki walizek.

Ludziom ciężko się porozumieć. Oto podejmą nowe zajęcie, będą uczestniczyć w życiu nowej gromady, ale – kiedy odejdą – czy potrafi ktoś o nich powiedzieć słowo? Ich twarze pozna w ciągu roku tysiąc ludzi, ich nazwiska będzie znało już kilku, ich myśli – nikt. W luźnych kontaktach liczą się reakcje, nie motywy. Odeszli, więc trzeba szukać nowych, przyszli, trzeba zatrudnić. Czy nawet jest potrzebne docieranie w głąb człowieka? Rozszyfrowywanie losów, których on sam nie umie wytłumaczyć? Czego ja właściwie chcę? Sam nie mam o nich nic więcej do powiedzenia. Co nas łączy? Dwa kilometry drogi? Gospoda?

Reporter jest nie tylko tubą, do której wkrzykuje się dziesiątek liczb, nazwisk i opinii. Także chciałby coś czasem powiedzieć. Ale co miałem mówić? Dwa światy, które się nigdzie nie stykają. Partery. Trzeba tam żyć, żeby się potem o nich wymądrzać.

Są tacy, którzy próbują dobudować piętra. Nawet nie dla siebie. Ale w jakiej relacji to przekazać? Dwa zakresy doświadczeń. Słowa są niepojęte, jeśli nie przeżyło się tego, co one opisują. Jeśli to nie przedostało się do krwi.

– Życie – mówią – życie, to parę konkretów: łopata – wypłata kino – wino.

Co poza tym? Czy wszystko inne to jest zapach rozpylony w powietrzu? Jest – bo się czuje, ale jak go uchwycić?

– Saluto – powiedział jeden na pożegnanie.

– Arrivederci – odkrzyknąłem, żeby nie być gorszym.

Bez adresu

Powiedział:

– Czemu nie? Po małym piwie – pogadać godziwie. Był pan kiedyś głodny? No właśnie: mgła i ludzie w tej mgle. A człowiek sam jak z waty. Ręce, nogi i reszta. Niech pan pisze: ten chłopak nazywał się Walet Pik. Najmarniejszy walet. W tysiącu piki dają tylko 40 punktów. Karciane lumpy. Jak będę mówił o innych, to też tak: Walet Karo albo Kier, albo Trefl. Może wspomnę parę dam i kilku królów. Asów, niestety, nie będzie. Aha, jeszcze mamy Homera. Ciekawski gość, mówi: Jak będziesz miał tyle lat, co ja medali, to pogadamy. Swoje przeżył, to widać. Warto go słuchać, choć gorzko gada. Typ jak z Rififi.

Pan chce wiedzieć o waleciarzach, tak? Walet, waleciarz. To taki clochard studencki, jak wróbel od świętego Franciszka, nie orze, nie sieje, a pożywa. Karo to jest prawdziwy waleciarz. Wypadł na drugim roku, trzy oblane egzaminy – koniec pieśni. Jak studenta wywalą, traci Akademika. A gdzieś musi mieszkać, przecież nie jest z Warszawy, nie ma tu chaty. Chata daleko – Olesno albo Iława, po co tam będzie wracał? Z Warszawy spadać na łeb w taką dziurę? A tu, pan rozumie, kontakty, kariery, tu jest życie. No to waletuje. W Akademiku zawsze kumple przygarną, dadzą zjeść i jest w porządku. Tyle że człowiek nie ma adresu. Ale czy to ważne?

Homer zawsze mówi tak: Chłopcy, co z was za ludzie? Ja przecież widzę, co wy robicie. Ciebie widzę, Pik, i ciebie, Karo, i ciebie, Trefl. Tam, na tym murku koł@o Kopernika na Krakowskim Przedmieściu. Tu ulica, ruch, bieganina, każdy pędzi jak zdyszany pies, a wy tam sobie siedzicie od rana do nocy. Żeby który choć drgnął. Siedzą – to wszystko. Może mówią? Nie, gdzie tam! Może na coś czekają? Też nie. Głucho i martwo. Czasem któryś się odezwie: Daję dwójkę, kto dokłada? Leniwe szperanie po kieszeniach, tam jest złotówka, tam pięćdziesiąt groszy. Składają i idą do budki. Biorą trzy butelki piwa. Rozlewają na sześciu. Piją, milczą, spluwają. I – cisza. Odstawiają kufle. Wracają na murek. Dalej cisza. Za godzinę któryś zagaja: Potrzebuję się odlać. To inny dorzuca: Zrób i za mnie, jestem twoim panem czy nie? – I cisza. Dzień mija, o zmierzchu przechodzi obok jakaś dziewczyna. Trefl się odezwie: Ale spluwa, nie? Pokiwają głowami, poruszą ręką w kieszeni. I – cisza… Czasem przed Harendę zajedzie autobus. Wtedy przyskakują, łapią turystom walizki, odnoszą. Dostaną te pięć, dziesięć złociaków. Będzie na piwo, można wytrzymać. Tak jest, przecież ja widzę, czym się żywicie – piwem! A Trefl mu w oczy: Jak ktoś za dużo gada, to zawsze powie coś niepotrzebnego.

Trefl to filozof, o, ten jest kuty. Tylko nie ma w nim siły. Mnie to się zdaje, że w nas wszystkich nie ma siły. Uszła czy jak? Trefl jest dobry w kartach. Autorytet. Pan wie, coś trzeba robić wieczorkiem, nocą. Książek się nie czyta, teatr kosztuje, na kino człowiek ma rzadko chęć. No to karty. Ile się da – poker, bridż. Trefl jest wielki szczęściarz. Zbiorą się w pokoju, w Akademiku, obraz nie z tej ziemi, kasyno gry. Pan to widzi: ciemno od dymu, szelest kart, tłum kibiców. Poker w biegu. Do świtu, do rana. Czasem leci na forsę, ale forsy nie ma dużo. To się gra na kartki do stołówki, na obiady. Albo na ciuchy. W takim jednym pokoju było tych ciuchów od metra. Facet przegrywał marynarkę, zostawiał, kłaniał się i wychodził. Są tacy fanatycy, że grają od razu na stypendia. A potem cały miesiąc głodówka. No, gra to gra, hazard, nie ma żartów. Karty to emocja, człowiek się nie wysila, a przeżycie jest. Dnia się nie zmarnowało. Przyjemna rzecz. Franek bank trzyma. Franek bank daje, gramy a lecą lipce i maje – w gorący piasek. Jest taki wiersz, dalej nie pamiętam.

Jak Trefl wygra, mamy U niego winko. Słodkie życie. Dolce vita. O, wtedy się smakuje metodycznie. Najpierw godnie idziemy do Harendy. Dwie stówki w kieszeni: milionerzy! Tam mała konwersacja przy stoliku, drobne zamówienie i suniemy „pod Chrystuska”. U Chrystuska zawsze tłok, pan tam był? Obciągamy porterek i do Kościółka. Tu się zaczyna już winko. Dwa kieliszki, rozmówka, ukłony dla sąsiednich stolików, bractwo się przecież zna. Kurtuazja obowiązkowa, gwardia Trefla zachowuje się grzecznie.

Jeśli stawia Kier, jesteśmy gwardią Kiera. I tak na zmianę. Tylko Pik nigdy nie stawia. Pik to nędza. Nie miał swojej gwardii ani razu. Z Kościółka mamy etap do Fukiera. Albo Cafe Kicha. Albo Dziekanka. Wszędzie ten kwaskowy zapaszek fermentu, dym, gwar – rozkosz. Czasem chodzi się do Babci, na Oboźnej. Och, to dziwny apartament. Stara chałupka, sklepik, parę cukierków w gablotkach. A na ścianach obrazy abstrakcyjne. Dzieła talentu. Studenci z Akademii oddają je za piwo. Babcia zresztą i kredytuje. Na paczkach siedzą wozacy i piją z młodymi plastyczkami. W kącie stoi bat, studentka naprzeciw furmana. Wozacy mają forsę – pan wie. Raz zaszliśmy, siedzi plastyczka, płacze. Śliczna. To jasne, jak człowiek jest piękny, musi być nieszczęśliwy.

Nieraz jeszcze zostanie grosza, bo ktoś otrzyma z domu albo za jakąś chałturę. Od nas niektórzy drukują w różnych miejscach, to z tego jest parę złotych. Wtedy kupujemy wino i jedziemy do Akademika. Wiadomo, co dalej. Ktoś powie jeden kawał, potem drugi. Jak się zna plotki ze świata literackiego, to się jest w cenie. Takie zwykłe, pan wie, kto z kim i tak dalej. Gadka jest sztampowa: No to nalejmy! No to Jan Sebastian BACH! I do szkła! Zawsze wieczór jakoś zleci. Dziewczyny, jak chcą dobrze wypić, ciągną same. Zamkną się i tego, co już tam robią, my nie wiemy.

Homer to wypuszcza taką uwagę: Z wami, mówi, jedyne możliwe pogadanie tylko wtedy, jak coś wypijecie. W was nie ma żadnego życia, żadnej chęci, żadnego ognia. Nuda oblepia was jak mokry kokon. Coś ty przeżył, Kier, siuśku jeden? Co ty wiesz o świecie? Jak z tobą gadam, ciągle mi się zdaje, że śpisz. Ockniesz się na to małe winko, otworzysz oczęta, nabierasz trochę bigla, jakaś myśl zaczyna ci w głowie kołatać, już, już, a poruszy się serce, a potem patrzę ze strachem, a ty znowu zasypiasz. Chodzisz, mówisz, robisz miny, pośmiejesz się, ale wszystko to na śpiąco. Kimasz, letarg na żywo. To jest cholerne uczucie, człowieku, tak cię trzymać jak śliską rybę. Bo ty jesteś i ciebie nie ma. Tak sobie myślę, w jakie miejsce cię trafić, żeby z ciebie wybuchło coś wielkiego, coś pięknego. Mnie się zawsze zdawało, że w każdym młodym to jest. A teraz się waham. Jak Homer rozwinie takie gadanie, Trefl musi go znowu gasić.