Выбрать главу

Albo przychodzi taki wiatr, a on się kładzie plackiem: boi się, żeby go nie pchnął. A patrz Jagielski – czeka wiatrów i prądów. Żyje z nimi i żyje z nich.

Nie dał się wciągnąć! – powtarzają zazdrośnie. Jest niezależny. Zdaniem tych egzaltantów olimpijskość nie musi być okazała. Te czasy nie znoszą fasadowości. Przesadzają, upatrują pierwiastek boski (a więc coś, co jest niedostępne ludziom) – w niezależności. Ten flisak jest niezależny. Nazywają go tedy Zeusem. Że ma parcianą koszulę i dziurawe gumiaki? Nic to! Kłaniają mu się nisko, obmacują mu rękę, powtarzają jego odezwania jak aforyzmy.

– Panie Jagielski, a będzie pogoda? – pytają.

Flisak rozgląda się po niebie (czyta niebo – mówią) i odpychając z uporem drąg, aż mu się wybałusza w napięty łuk, powiada:

– Chmurzysków to jest, ale może se pójdą.

– Optymista! – podziwiają asystenci.

Piątek pod Grunwaldem

Na polu między Niemcami a armią królewską wznosiło się od strony Tannenberga kilka odwiecznych dębów, na które powłazili chłopi miejscowi, aby patrzeć na zapasy tych wojsk tak olbrzymich, jakich od niepamiętnych czasów świat nie widział.

Henryk Sienkiewicz Krzyżacy

Piątek ściągał pod Grunwald nie wierzchem ani piechotą, tylko wozem. Osobliwie wyglądała ta wyprawa, bo ci Piątek nie jechał sam czy z jakowąś drużyną, ale wiózł na ubitym sianie żonę i czworo dzieciaków, takoż tobół pierzyn i sprzętu co bardziej potrzebnego. Koń mu się lenił, więc ciął go batem, aż przerażone muchy odpadały od zapienionego zadu. Klął przy tym, że Bóg mu przebacz.

Żadnej bitwy nie zastał.

Owszem, okolica gorzała jeszcze gdzieniegdzie, czerniła się zgliszczami, cuchnęła wystała spalenizną, a drogi pełne były wszelkiego rupiecia wojennego, ale szczęk oręża odebrzmiał już i zacichł, a w miejsce tego wdzięcznie kląskały skowronki i w jeziorach woda pluskała zgoła nie buńczucznie.

Zdało mu się tu pięknie, konia zatrzymał, zlazł z „kozła, wziął do ręki garść ziemi, ważył ją długo, obniuchiwał.

Gleba mi się zaraz spodobała – mówi Piątek, kiedy tak sobie wspominamy tamten ostatni rok ciężkiej wojny i nagłego po niej pokoju.

Ziemia mnie nie zawiodła. Patrz pan, jakie żyto udane. Ciężkie w kłosach.

Łan zboża ciągnie się z kilometr, rozlewa się szeroko, prawie pod mogiłę Ulryka von Jungingen. Na skraju łanu leży rozłożona derka, a na derce Piątek i ja. Zimą Piątek woził drzewo na stodołę i pień zgruchotał mu kości biodra i uda. Kości się zrosły, ale Piątek chodzić nie może: brak mu sił, żeby władnąć nogą. Wystrugał więc z dębiny kule i na nich się wspiera. Jeśli jest pogodnie, wystawia zaraz bok do słońca w nadziei, że mu ciepłe promienie ściągną ową niemoc z tyłka. A teraz właśnie niebo się przetarło i Piątek wygrzewa ciało, zły na to wczasowanie, kiedy tyle roboty w polu.

Odkąd tak zaszwankował cieleśnie, gospodarka mu podupada, a przecież był to kiedyś rolnik pierwszy, prawdziwy pan na grunwaldzkim polu. Przyjechał tu zaraz po wojnie, dostał dom i ziemię. Przyjechał z biedy mławskiego powiatu, licząc, że mu się poprawi na lepsze. Tam, w Niedziałkach pod Mławą, niczego się nie dorobił. Przed wojną zdążył zwieźć drzewa i cegły na chałupę, ale jej nie wystawił, bo mu Niemcy zabrali budulec. Swoją wojnę z okupantem Piątek toczył nie zbrojnie, ale ekonomicznie, na kamienie. Kazali mu wozić kamienie, trzydzieści kilometrów, pełny wóz. Piątek kładł worki ze słomą, na wierzch trochę kamieni i tak jeździł. Konia przez to nie strudził i po swojemu odemścił się na Niemcach.

W Grunwaldzie szybko się wybił. Umiał gospodarzyć, lubił pracę, a na zebraniach wysławiał się sprawnie. Został wójtem. Obowiązki swoje wypełniał. Z czasem przybyło mu dzieci, oddał więc urząd i zajął się tylko domem. Dokupił krów, rozbudował zagrodę.

Słucham tej relacji. Rozglądam się: płaska równina, kępy drzew, kartofliska.

– Wielka tu była bitwa – zaczynam.

– Kiedy nie – odpowiada – front przeszedł gładko.

Łapię się na tym, że mówimy o różnych wojnach. Ja go ciągnę w wir tamtej, feudalnej, a on trzyma się obrazów ostatniej, światowej. Przeczytałem Sienkiewicza, obejrzałem Matejkę, przestudiowałem Kuczyńskiego. Tędy nadeszła armia krzyżacka (pokazuję), tędy – Jagiełło (pokazuję), tu stało skrzydło litewskie (pokazuję). Piątek wodzi wzrokiem za moją ręką, rozgląda się, postękuje, bo go bolą zrosty. Straszna nawała rycerstwa, mówię. Światowe wydarzenie! Patrzę, czy mój zapał udziela się Piątkowi. Ale – nie. Oczy chłopa nie są rozognione. Raczej jest zatroskany. Nieśmiało i jąkając się pyta:

– A nie zadepczą mi, panie, zboża?

– Jak to?

– A tak. Co się tu ma zebrać taka chmara z całej Polski.

Siedzimy na stoku nasypu. Grzbietem nasypu biegnie szosa. Ciągną po niej kolumny ciężarówek. Śmiechu, śpiewu, głosów co niemiara. Ten gwar napełnia powietrze beztroską wrzawą. Krzyżują się zawołania, przeplatają okrzyki. Samochody skręcają w boczną leśną drogę. Na polanie rozstawiono namioty, dymią kuchnie polowe. Z ciężarówek wysypuje się tłum, rozstawia się w grupy – kto na koncert, kto na odczyt, kto na spotkanie. Tego już Piątek nie widzi, bo o kulach by się tam nie zawlókł, ale wie, że oto w Grunwaldzie zlot młodzieży, że zjechał tu ogromny zastęp z całego kraju. Nawet mu się to podoba, że jego teren nabrał takiej wagi. Że tyle teraz znaczy. Ale martwi się, czy mu tysiącem stóp nie przygniotą tego łanu, który tak obiecująco wyrósł.

– Myślałem już ogrodzić pole, ale nie poradzę.

– To chyba zbyteczne.

– Mówią, że będą skoczkowie. Na skoczków ogrodzenie nie pomoże.

Obaj rozważamy, jak postąpić. Piątek mnie upewnia: – To pole jest moje, panie, mam na to papiery. Nadanie mam i kwity podatkowe. Podatki opłacone. Odstawy terminowe. Wszystko w porządku. – Przecież mu wierzę, mówię. To wasza ziemia. – Rad jest, że ma we mnie sojusznika. Może coś wspólnie umyślimy?

– Oni pobędą trochę i pojadą. A ja tu, panie, zostanę.

Piątek nie chce się z Grunwaldu ruszyć. Tu mu się poprawiło, tu ma hektary i zagrodę. Dzieci posyła do szkół, żonie kupił pralkę. Gdyby miał więcej fantazji, mógłby powiedzieć:

– O ten spłacheć gruntu walczył dla mnie sam król!

Ale Piątek historią się nie zajmuje. Ważna jest ziemia. Wierzchem ziemi, od wieków przetaczają się wojny. Ziemia tętni kopytami, chrzęści gąsienicami czołgów, gnie się pod ciosami bomb. Ale rodzi, rozmnaża kłosy, wydaje plon. Wojny mijają, a w ziemi soki krążą zawsze. Ziemia przyjmie ciepły deszcz i cuchnący nawóz, sypkie fosfaty i krzepnącą krew. Przyjmie wszystko, a odda zawsze tylko jednym: ziarnem. Wobec tego procesu wiecznej przemiany i owocowania, który daje Piątkowi żyć, nie ma znaczenia, w których miejscach toczyły się bitwy. Kiedy i jakie. Ziemia i tak wyda plon. Piątek i tak go zbierze.

Reklama pasty do zębów

Saks zaskowytał rozdzierająco i Marian Jesion krzyknął: – No to ruszamy, chłopaki. – Na leśnej drodze pośród bezbrzeżnych ciemności babcia Jesionowa westchnęła rozdygotanym szeptem: – O Boże. – Te trzy głosy, wydobyte jednocześnie, choć tak wyraźnie niezbieżne, legną kamieniem na wieś Pratki w powiecie ełckim.

Dziewczęta z Pratek opowiadają mi, że to była piękna zabawa. Orkiestra przyjechała z samego Olsztyna. Z orkiestrą zjawiło się dwoje ludzi: fantastyczny gość, który odstawiał numery, i pieśniarka fasonowo stapirowana, tylko że jakby zbyt ościasta. Remiza była zamieciona, wszystkie okna wymyte. Bardzo udały się efekty: poprzez szeleszczącą zwiewność krepiny spływało na salę światło czerwone i niebieskie. Na ścianie prawej biorąc od wejścia było więcej błękitu, a znowu na lewej płonęła zachłanna czerwień. Dziewczęta stanęły po stronie niebieskiej, a chłopcy po stronie czerwonej. Dzieliła ich rozbarwiona przestrzeń remizy z wpiętą pośrodku broszą orkiestry, ale oczywiście widzieli się dobrze. We wsi jest piętnaście dziewcząt i jest czterech chłopców. Dziewczęta widziały teraz tych chłopców, jak stali sztywno w nastrojowej czerni garniturów, ze sztucznym tworzywem na gumce pod brodą, zbrylantynowani władcy świata w obłokach zapachu wody kolońskiej „Derby” (Lechia, Poznań). Chłopcy spoglądali z namysłem w stronę dziewcząt, oceniali jakość ich szpilek, nylonowych sukienek i czeskiej biżuterii, obracając w głowie wiadome plany, których realizację odkładali na później.