Biskup Nossol dał do zrozumienia Grażynie, że jeśli wybierze wariant trzeci – pozbawi się na długo jakichkolwiek „alimentów”. Wybierając drugie rozwiązanie – w znacznym stopniu je sobie ograniczy. „…Wybór należy do ciebie, drogie dziecko” – skwitował.
Na podjęcie decyzji miała trzy dni. „Luby” nie odstępował jej na krok, dopóki nie upewnił się, którą opcję wybierze. Oczywiście wybrała pierwszą! W jej naturze nie leżało karanie, ale wrodzona pokora i ufność, ciągle wystawiana na ciężkie próby. Nie zrobiła tego bynajmniej tylko ze względów finansowych. Stało się w końcu dla niej jasne, że nigdy nie będzie żoną tego człowieka i tak naprawdę nie chce nią być. Na uwagę zasługuje fakt, iż w toku negocjacji „narzeczony” Joniec nie wspomniał ani jednym słowem o swojej wcześniejszej deklaracji „rozpoczęcia nowego życia” u boku Grażyny. Biskup prawdopodobnie również nie brał tego pod uwagę. Chciał załatwić sprawę w ten sposób, by dziewczyna była „syta” i Kościół „cały”.
Dalsze ustalenia, a raczej wymóg ojca diecezji był taki, że „…ksiądz Antoni jedzie do Niemiec po to, aby móc godnie utrzymywać nieformalną rodzinę…”. Powiedziane to zostało w obecności obojga zainteresowanych, czyli Antka i Grażyny. Na mocy tego układu, miał on również sprzedać swojego 5 – cio letniego dużego Fiata, a pieniądze przekazać jednorazowo dziewczynie. W zamian za to ona – przez dwa lata – miała dać mu spokój, by mógł się spokojnie urządzić w nowych warunkach. Po upływie tego czasu her Antoni powinien zacząć przysyłać twardą walutę. Co do wysokości dalszych kwot – biskup pozostawił tę kwestię do ustalenia pomiędzy „stronami”. Te, a jakże, spotkały się i „ustaliły” na piśmie wysokość alimentów na 150 DM na jedno dziecko, a zatem 300 marek na miesiąc. Taką kwotę ustalono w 1978 roku. Dzisiaj daje to sumę ok. 580 złotych. Nie było mowy o żadnych pieniądzach dla Grażyny, no bo właściwie za co… Oczywiście wszystkie warunki ustalił Joniec; bardzo się przy tym użalał na swój los i „dotkliwe obciążenie”. Kuria w Opolu wyznaczyła podobno jakiegoś księdza w Niemczech, który miał rzekomo pilnować, aby pokrzywdzony „biedula” wywiązywał się należycie z płatności; jednakże nikt nigdy onego księdza nie widział. Sprawa została więc pozostawiona samej sobie. Oznaczało to na przyszłość przejęcie całej inicjatywy przez kapłana, który w dodatku przenosząc się do innego kraju (na mocy ustaleń dwóch biskupów – przekazującego i przyjmującego), wychodził spod jurysdykcji tj. zwierzchności biskupa Nossola. Miało to fatalne skutki dla dalszego życia Grażyny i jej dwójki dzieci, ale ona – ciągle ufna i zastraszona – nie zdawała sobie z tego wówczas sprawy. Joniec ciągle dominował nad nią, jak wielki kapłan nad małą dziewczynką. To on ustalał warunki, a ona miała słuchać i milczeć – od 9 – go roku życia, kiedy została zgwałcona – przede wszystkim milczeć!
Ksiądz Antoni otrzymał dekret, kierujący go do pracy w Niemczech. Miał tam wyjechać po miesiącu, ale nie mówiąc nic nikomu, czmychnął zaraz po rozmowach u biskupa, zatrzymując się u rodziny. Na miejscu w Opolu upoważnił swojego świeckiego kolegę, pana Lodzika, który miał sprzedać mu Fiata, a pieniądze ze sprzedaży dać Grażynie. Fiat został sprzedany za „psie” pieniądze; przynajmniej o takich wiedziała Grażyna… Kolega Jońca spotkał się z dziewczyną, aby wypełnić warunki ugody, ale kiedy przyszło do wypłacania kasy, lojalny Lodzik podsunął jej do podpisania przygotowany wcześniej dokument, w którym Grażyna…zrzekała się ojcostwa księdza Antoniego względem Ewy i Rafałka. Oczywiście nie podpisała się pod tym kłamstwem, które miało na zawsze uwolnić ojca od własnych dzieci. Nie dostała też naturalnie obiecanych pieniędzy. Było to wyjątkowo świńskie zagranie ze strony obu panów. Jasnym stało się teraz, dlaczego Joniec prysnął wcześniej do Raichu. Dziewczyna była załamana – znowu nie miała z czego żyć, a po Antku ani śladu.
Poszła i opowiedziała wszystko w kurii biskupiej. Nie zastała akurat ordynariusza Nossola. Wysłuchał ją, aczkolwiek nie do końca, biskup pomocniczy Adamiuk, który skwitował całą sprawę dwoma zdaniami: „Ja o niczym nie wiem…! DZIEWCZYNO PORADŹ SOBIE SAMA…!” Faryzeusz w piusce dobrze wiedział, gdzie jest Joniec, gdyż sam go tam – wspólnie z Nossolem – wysłał.
W tym czasie cała Nysa huczała już od opowieści o „księżowskiej kurwie”. Grażynie znów odechciało się żyć. Gdyby nie dwójka dzieci prawdopodobnie by ze sobą wtedy skończyła. Pozostawiono ją na pastwę losu z jednym niemowlęciem i dwuletnim oseskiem, bez żadnych środków na utrzymanie. Otrzymała jednak wkrótce pomoc i to z najmniej oczekiwanej strony. U młodego księdza z miejscowej parafii wyczuła nić sympatii i szczerego współczucia pod swoim adresem. Poszła do niego i opowiedziała szczegóły swojego dramatu. Tak się dziwnie składało, że ksiądz ten pracował wcześniej w parafii pana Lodzika. Po wielu pertraktacjach z udziałem duchownego, kolega Jońca oddał w końcu pieniądze Grażynie.
Ta pomoc obcego kapłana była jednym z bardzo nielicznych aktów miłosierdzia wobec ogólnie wyklętej i odrzuconej dziewczyny. Nawet jej młodsze rodzeństwo jej nie odwiedzało. Tak naprawdę mogła liczyć tylko na matkę. Byli też tacy, którzy sugerowali jakąś pomoc, wyrażali swoje ubolewanie i…ciągnęli za język, by dowiedzieć się więcej szczegółów, a potem dzielić się nimi na prawo i lewo. Grażyna nigdy i nikomu wprost nie przyznała się, że ma dzieci z księdzem. Ona dotrzymywała danego słowa. Wyjątek stanowiła rozmowa u biskupa, którą uważała niemal za spowiedź.
Zajmijmy się teraz losami księdza Jońca w europejskiej „Ziemi Obiecanej”, jaką bez wątpienia – pod koniec lat 70 – tych – była RFN. W tamtym czasie księża z Polski nie marzyli o takich przeniesieniach. Ksiądz emigrant byłby od razu potencjalnym agentem wywiadu, dla jednej lub drugiej strony. Podobną roszadę mógł zrobić chyba tylko Nossol, ze swoimi wielkimi „plecami” u Niemców i szacunkiem u ówczesnych władz polskich.
Obecnie wielu polskich kapłanów pracuje za zachodnią granicą, gdzie od lat jest wielka „posucha” na powołania; prawdę mówiąc – prawie w ogóle ich nie ma. Polscy księża wyjeżdżają tam na kilkumiesięczne lub paroletnie saksy, a niekiedy nawet na stałe. W obydwu wypadkach potrzebna jest względna znajomość języka, „chody” u biskupa albo „trochę” języka i dobry „bajer” w stylu: „mam bardzo chorą matkę i potrzebuję więcej szmalu na jej leczenie…”. Nasi kapłani bynajmniej nie lecą na państwową pensję, którą otrzymuje w Rajchu każdy duchowny. Te parę tysięcy marek, można „wyciągnąć” równie dobrze na średniej parafii w Kraju, zwłaszcza jak się trochę pokombinuje. Ale „pokombinuje” w Polsce, a w Niemczech
– wcale nie znaczy to samo! Każdy bez wyjątku Polak – czy to będzie ksiądz, czy złodziej sklepowy – posiada naturalne, wrodzone zdolności do „rąbania” Niemców. Losy naszego Narodu na przestrzeni dziejów nie pozostawiają w tej kwestii żadnych wątpliwości. Podobno już starożytni Słowianie kradli Germanom konie i woły (dzisiaj – „Merole”, Golfy i Passaty), nie mówiąc już o wyprawach łowieckich do ich lasów (por. okradanie sklepów). Talent ten „wysysamy” wszyscy wraz z mlekiem matki. Jeśli do tego „daru” dodać autorytet, jakim cieszą się kapłani wśród niemieckich Katolików oraz ich narodową cechę – naiwność – wyłania się wielkie pole do popisu dla naszych chłopców w sutannach.