Выбрать главу

„No, nie wiem?” – oponował pełen zdziwienia i zaskoczenia głos księdza Antoniego. W tym momencie nastąpiła długa i niezręczna chwila milczenia. Rafał nie bardzo wiedział, czy jego rozmówca zastanawia się nad prośbą, czy też nie może uwierzyć w to, że prowadzi skąpy dialog ze swoim pierworodnym. „Dobrze, ale nic poza tym i w następnym miesiącu nic nie wyślę…a właśnie, co zrobicie w następnym miesiącu?” – zapytał z ledwo wyczuwalną troską. „Jakoś sobie poradzimy” – odparł chłopak. Kolejna długa chwila milczenia. „No to, dziękuję, dobranoc…” – Rafał pospiesznie zakończył niezręczną dla nich obu rozmowę i odłożył słuchawkę. Długo nie mógł dojść do siebie po tym telefonie. Teraz już był pewien, że musi zobaczyć jak wygląda człowiek, który potrafi nosić w swoim sercu tyle nienawiści

Dopiął swego! Wyjazd do ojca był teraz realną rzeczywistością. Naturalnie Antoni nie mógł się w żadnym wypadku dowiedzieć o ich planach. Nie mieli wątpliwości, iż zrobiłby wszystko, aby nie dopuścić do tych odwiedzin, a w najlepszym wypadku po prostu by wyjechał.

Był czerwiec 1997 roku. Dotarcie do miasta Salz zajęło im prawie całe dwa dni. Wyczerpani podróżą znaleźli się w miejscu, które potrafiło zauroczyć każdego. Czyste, urocze, niemieckie miasteczko – mające ok. 7 tysięcy mieszkańców – znajduje się na łagodnym wzniesieniu, otoczonym lasem. W centrum – kilka restauracji; przepiękne, wystawne witryny sklepów; poczta, bank i mały ratusz. Ulice i zabudowa utrzymane w wyjątkowej czystości; z zachowaniem starej, zabytkowej architektury. Nieopodal, ponad wszystkimi budynkami i koronami potężnych drzew – górował piękny, okazały, gotycki kościół. Ksiądz Antoni nawet nie przeczuwał, że po dwudziestu latach spokoju, ktoś zburzy mu tę sielankę; że przyjdzie mu stawić czoło trójce zdesperowanych ludzi, z którymi tak wiele go łączyło, a jeszcze więcej dzieliło.

Kiedy Grażyna wraz z dziećmi zobaczyli wyłaniające się z oddali królestwo Jońca, zaczęli się bać jego reakcji – sposobu w jaki ich potraktuje. Wiedzieli jednak, że nie mają odwrotu. Ich lęk narastał w miarę, jak zbliżali się do okazałej, dwupiętrowej posesji z dużym podjazdem. Była to plebania, stylizowana na klasyczny, niemiecki dworek. Od strony frontowej, po prawo stał duży, trzykomorowy garaż z pięknymi zewnętrznymi roletami W ostatnim pomieszczeniu, od strony budynku stał śliczny, najnowszy model Mercedesa, lśniący czerwonym lakierem. Poza tym na podjeździe stały jeszcze dwa auta. Jedno z nich m – ki Volkswagen należało również do księdza Antoniego. Samochód ten, otrzymał od parafian „na cele służbowe”. Koszt eksploatacji oraz benzyny pokrywała również parafia.

Jakże wielkie było zdziwienie, zwłaszcza dzieci, gdy patrzyły na bogactwo swojego ojca. Joniec utrzymywał przez długie lata, iż żyje bardzo skromnie, wręcz ubogo. Grażynę i jej matkę zapewniał wiele razy, przy każdej okazji: „Moje oszczędności są u was!” Nawet do swojej rodziny w Opolu jeździł zawsze kilkuletnim, służbowym Golfem.

Po lewej stronie, za kamiennym murem, z furtką umożliwiającą wejście z boku, stała zadbana, pokaźnych rozmiarów świątynia. Aby się upewnić, że zastaną proboszcza parafii, sprawdzili, o której są odprawiane Msze Święte, ale w ciągu najbliższych kilku godzin nie było żadnego nabożeństwa. Podczas gdy obchodzili wokoło cały teren, zbierając odwagę do ostatecznego szturmu na plebanię – minął ich jakiś samochód. Rafał spojrzał na mamę, która nagle zaniemówiła, a po chwili powiedziała tylko: „…to był on”. Nie sądzili, aby Joniec jeździł aż czterema samochodami, zatem drugi z wozów stojący na podjeździe musiał należeć do kogoś innego, kto mógł być w tym czasie na plebanii. Postanowili dłużej nie zwlekać i poszli prosto w kierunku bocznych drzwi budynku. Zadzwoniła Grażyna. Po chwili otworzyła im zadbana kobieta, w wieku około czterdziestu lat. W tym momencie pojawił się problem językowy. Znajomość niemieckiego u Karamarów, mimo iż byli z „landu opolskiego”, ograniczała się do pozdrowień, podziękowań i zapytania o drogę. Niemka z kolei nawet uśmiechała się tylko po niemiecku. Nasza trójka – jak mogła – dała kobiecie do zrozumienia, że chce się spotkać z księdzem proboszczem. Grażyna wysiliła się nawet na tłumaczenie wycieczkowego celu przyjazdu. Przedstawiła siebie jako: „Małgorzata aus Warschau, frau kolegen prist Anton, mit kinder…”. Niemka oznajmiła, że gospodarz będzie za około pół godziny i z gracją zamknęła im drzwi przed nosami.

Nie wiadomo kim była ta kobieta, być może jego „gospodynią do zadań specjalnych”. Jedno było pewne – wyszło kolejne kłamstwo Jońca, który zapewniał, iż mieszka zupełnie sam i ze względów oszczędnościowych nie korzysta z pomocy innych. Nie to było jednak teraz dla nich istotne. Przestraszyli się nie na żarty, że kiedy nadjedzie Joniec i zobaczy ich stojących przed plebanią – „da w rurę” i przepadnie gdzieś na dzień lub dwa. Ukryli się więc w pośpiechu za kościelnym murem, wypatrując nadjeżdżającego „tatuśka”. Ten zjawił się wkrótce z niemiecką dokładnością. Wjechał na podjazd, zgasił auto i szybko podążył w stronę głównych drzwi plebanii. Zaczajona polska „partyzantka” przypuściła zdecydowany atak na drzwi boczne. Otworzył tym razem sam przewielebny proboszcz Anton Jonietz.

Jest to, jak już wspomniałem mężczyzna szczupły i wysoki – ok. 190 cm wzrostu, „lekko” po czterdziestce. Miał starannie zaczesane na bok jasne włosy. Ubrany był w białą koszulę, którą przykrywała dobrze skrojona marynarka z maleńkim srebrnym krzyżykiem, wpiętym w klapę. Zza okularów w pozłacanych oprawkach, popatrzyły na przybyszów nieustępliwe i zimne oczy. Również rysy jego twarzy wyostrzyły się, usta zacisnęły w jedną kreskę, a cała postać – z opuszczonymi wzdłuż tułowia rękami i otwartymi dłońmi – zdradzała objawy najwyższej determinacji. Stał tak w bezruchu jak jakiś krzyżacki rycerz; brakowało mu tylko długiej peleryny, zbroi i miecza do obcięcia ich głów. Patrzył od początku i bez przerwy tylko na Grażynę. Właściwie pożerał ją wzrokiem. Było w tym wzroku zdumienie pomieszane z gniewem, ale było też coś innego – samcze pożądanie. Tak odczytał to Rafał, a potwierdza to dziś jego mama, która poczuła się wówczas (jak zwykle zresztą w obecności Antoniego) niczym owca w norze wilka.

„Dzień dobry, czy przyjmiesz nas?” – przywitała się Grażyna, tonem zdradzającym wyraźną bojaźń. Jego odpowiedzią były coraz bardziej zaciskające się usta i drążący wzrok, skierowany w jej kierunku. Kiedy i dzieci wydukały za matką swoje „dzień dobry”; po dłuższej chwili ciszy, przemówił w końcu sam gospodarz, zwracając się ciągle w stronę kobiety: „Kto to jest…!?”

„To są twoje dzieci” – padła oczywista odpowiedź. „Nie mam czasu, za chwilę jadę na spotkanie z radą parafialną” – wycedził Joniec.

„Przyjechaliśmy z dosyć daleka i chwilę mógłbyś nam poświęcić” – wtrącił się Rafał.

„No to wejdźcie, ale tylko na chwilę, bo nie mam czasu”. „Przyjął” ich w niedużej salce, po prawej stronie korytarza.

„Czego chcecie, po co żeście przyjechali!?!” – wydarł się, jak tylko usiedli. Jego głos miał wyraźny akcent niemiecki, który później zanikał, gdy mówił spokojniejszym tonem. „Dzieci bardzo chciały cię zobaczyć, szczególnie twój syn” – wyjaśniła mama.

„Naprawdę!? Po co kłamiesz i tak w to nie uwierzę! – wybełkotał Antoni.

„To prawda, mama nie kłamie” – powiedział Rafał, który zdążył się już w miarę opanować. Spojrzał odważnie na ojca, a ten wtopił w niego swój przenikliwy wzrok. Przeniósł go następnie na mamę i wycedził z naciskiem: „I tak w to nie wierzę!”

Po chwili oznajmił, że jeżeli nie ma innego wyjścia, to pozwoli im zaczekać na siebie w salce. Udał się do kuchni i przyniósł stamtąd słoik napoczętego dżemu i ćwiartkę chleba. Dosłownie rzucił to na stół takim gestem, jakim rzuca się psom kość. Wziął swój neseser, z ogromną siłą trzasnął drzwiami i pojechał. Kobieta, która była na plebanii w międzyczasie również odjechała. Zostali sami z wielkim niesmakiem, żalem, poczuciem upodlenia i poniżenia. Byli potraktowani jak bezwartościowe śmieci albo kundle, zabłąkane u obcego gospodarza. Pierwsze chwile spotkania z Jońcem rozwiały ich najmniejsze złudzenia.