Выбрать главу

Kiedy wróciłem po miesiącu, zastałem sytuację bez zmian z tym, że dziewczyna była już wtedy strzępkiem nerwów. Żal było patrzeć, jak to dorastające, ale jeszcze dziecko męczy się w brutalnym świecie dorosłych i…duchownych. Odbyłem z nią wówczas długą i szczerą rozmowę, która jeszcze bardziej mnie zasmuciła i podłamała. Młoda zakonnica z wielkim bólem, łamiącym się głosem opowiedziała mi historię swojego powołania.

Wychowała się razem z trójką rodzeństwa w biednej, wiejskiej rodzinie. Głowa tej rodziny – jej ojciec – ciągły niedostatek i szarość życia notorycznie topił w alkoholu. Zagłuszyć troski paroma głębszymi nie jest żadnym problemem, ale pełny efekt przynosi dopiero solidne odreagowanie. W tym celu „odpowiedzialny” mąż i rodziciel systematycznie obijał całą rodzinę, ze szczególnym uwzględnieniem żony. Dzieci, jak to zazwyczaj bywa w takich wypadkach, były poniewierane i wiecznie zastraszone. Ania, będąc najstarszą z rodzeństwa, chyba najdotkliwiej przeżywała ciągłe awantury i bijatyki w domu. Nigdy nie zaprosiła do siebie żadnej koleżanki – tak bardzo wstydziła się swojego ojca. Patrząc na realia życia rodzinnego, na trwałe obrzydziła sobie małżeństwo. Któż chciałby jednak spędzić życie w samotności. Jedynym sensownym rozwiązaniem jej przyszłości (tak jej się przynajmniej wówczas wydawało) była więc żeńska wspólnota zakonna.

Bez wahania i żalu opuściła bliskich, aby tuż po skończeniu podstawówki wstąpić do nowicjatu Zgromadzenia Sióstr Niepokalanek. Nowe środowisko rówieśniczek na nowej drodze życia odmieniło dziewczynę nie do poznania. Nareszcie mogła na trwałe wyzbyć się uczuć, które do tej pory zatruwały jej życie – wstydu, strachu i upokorzenia. W nowicjacie nie mówiło się wiele o swoich rodzinach i przeszłości, było to nawet zakazane przez przełożone – idąc za Jezusem nie wolno oglądać się wstecz. Ania wiedziała jednak, że wśród jej nowych koleżanek wiele jest takich, które (podobnie jak ona) nie doświadczyły w swoich rodzinach miłości i nie widziały tej miłości pomiędzy swoimi rodzicami. Nie widząc blasków, a jedynie cienie życia małżeńskiego – zraziły się do mężczyzn i małżeństwa. Wolały żyć w spokoju i stabilizacji, rezygnując nawet z macierzyństwa, które to uczucie było jeszcze wtedy im obce.

Paradoksalne, ale prawdziwe było to, iż te dziewczyny nie miały w ogóle żadnego powołania do życia w służbie Bożej. To jednak nie było wielką przeszkodą, gdyż nowicjaty zakonne, tak jak seminaria duchowne, wychowują raczej do życia dla instytucji, a nie dla wzniosłych idei.

W nowicjacie znalazły również swoje ukojenie dziewczyny po przeżytych zawodach miłosnych, np. porzucone przez swoich ukochanych – jedynych” chłopaków; a także – przepraszam najmocniej brzydule, nie mające większych szans na mariaż z kimś nieznacznie choćby przystojniejszym od małpy czy Frankensteina. Niestety taka jest prawda. Po prostu – samo życie.

Obie te grupy dziewcząt na różne sposoby adaptowały się do niełatwych przecież warunków życia w zakonie. Ich dotychczasowe życie religijne ograniczało się do tej pory do kilkunastosekundowego, codziennego pacierza i niedzielnej Mszy (a i to nie zawsze). Tymczasem w nowicjacie zmuszone były „klepać” najróżniejsze modlitwy po 5 – 6 godzin dziennie, uczyć się ręcznych robótek, sprzątać, zmywać, prać, gotować itd. Generalna zasada we wszystkich zakonach męskich i żeńskich brzmi: «odpoczynkiem po pracy jest modlitwa i na odwrót».

Zakonnicy i siostry zakonne nie zarabiają tyle co księża diecezjalni, muszą więc być – przynajmniej w jakimś stopniu – samowystarczalne. Oczywiście, znakomitym wyjątkiem są zakonnicy pracujący w sanktuariach (np. Licheniu lub Częstochowie), którzy zarabiają niewyobrażalne pieniądze, nota bene – praktycznie nieopodatkowane. Rodzi to ogromne, wzajemne antagonizmy pomiędzy zakonnikami, a księżmi diecezjalnymi (zwłaszcza proboszczami sąsiadującymi z sanktuariami), którzy są chorobliwie zazdrośni o wypchane skarbce mnichów.

Ale wracając do dziewczyn – zmuszone były przywyknąć do nowego sposobu życia, a także do innych radości, potrzeb, marzeń i snów. Niektóre nie wytrzymywały i odchodziły, ale większość się przyzwyczajała i adoptowała. Podobnie jak w seminarium – prawdziwym magnesem i oparciem, a jednocześnie źródłem największych (dla wielu jedynych) chwil szczęścia – była obecność rówieśniczek. Grupy zaufanych przyjaciółek trzymały się dzielnie i zazwyczaj do końca. Wspólny los, te same radości i smutki łączą, jak nic innego. Rezultat był taki, że dziewczęta nie mając powołania, a często nawet prawie niewierzące, stawały się przykładnymi zakonnicami, spełniającymi nienagannie swoje obowiązki. Tylko niewielka część dziewcząt, w tym nasza bohaterka Ania, odnalazły wiarę i poczuły powołanie podczas długich modlitw, adoracji i rozmyślań.

Nie wspomniałem do tej pory o tych, które zapukały do zakonnej furty idąc za głosem Bożego wezwania, i które nie wyobrażały sobie życia poza zakonem. Niestety, czas miał boleśnie zweryfikować ich wyobrażenia o drodze powołania, a realia i proza zakonnego życia – zabić największe ideały. Paradoksalnie bowiem, to właśnie one dużo gorzej czuły się w nowicjacie, a zwłaszcza później – w domach zakonnych. Ból fizyczny – cielesny, choćby największy, nie może się równać z bólem duszy i całego jestestwa; kiedy w gruzy wali się wyobrażenie o sensie własnego życia, a także wiara w Boga i drugiego człowieka. To właśnie utrata wartości i ideałów zakorzenionych w Bogu oraz tych związanych z osobistym powołaniem człowieka jest źródłem największego cierpienia.

Według relacji Ani, a także innych sióstr, z którymi rozmawiałem,

– pierwsze miesiące pobytu w zakonie są dla wszystkich miłe i radosne. Starsze siostry przełożone starają się zrobić jak najlepsze wrażenie. Wiele jest ciepła i serdeczności we wzajemnym odnoszeniu się do siebie. Opiekunki, w kontaktach z młodymi dziewczętami, namawiają do nieskrępowanej otwartości i szczerości. Nad ławicą młodego „narybku” pragną roztoczyć pozorny parasol ochronny, aby skutecznie uśpić czujność kandydatek, a one – myśląc, że są w niebie

– otwierają się całkowicie. Ich intencje są niekłamane. Pełne ufności, chcą stanąć w prawdzie przed sobą i innymi, aby z czystym sercem rozpocząć wreszcie nowe, naprawdę wartościowe życie. Siostry przełożone uważnie obserwują w tym czasie swoje podopieczne; skrzętnie, na piśmie notują ich zwierzenia; oceniają charakter, temperament i tzw. przydatność do urobienia; próbują wyważyć – do czego każda z nich może być zdolna, czy nie jest chwiejna, słaba itp. Na podstawie tych obserwacji i badań robi się wkrótce przesiew – przez oka sieci odpływa mniej wartościowy (zdaniem przełożonych) „towar”. Może taki wyrachowany sposób nienaturalnej selekcji wyda się komuś nie na miejscu. Nic w tym rodzaju! Starszawe matrony w habitach (wzorem seminaryjnych belfrów) mają zawsze jedno i to samo wytłumaczenie – „DOBRO KOŚCIOŁA”. W tym przypadku cel zawsze uświęca środki. Nie ważne, że po drodze można zadeptać parę niewinnych, ufnych istot.

Ania opowiadała mi o swojej najlepszej przyjaciółce Krystynie, która,jak na spowiedzi” otworzyła się przed przełożoną nowicjatu. Dziewczyna zwierzyła się „mateczce” m.in. ze swojej zawiedzionej miłości. Miała chłopca, w którym zakochała się „na zabój”. Ten jednak…niedowiarek jeden… chciał od niej dowodu miłości. Dostał go tylko raz i… odszedł. Przypadek jakich tysiące. Najgorsze, że Krysia popełniła podobny błąd po raz drugi, z innym chłopcem i podobnie pokarał ją los. Wyznała przełożonej z całą otwartością, iż fakty te były bezpośrednim powodem jej wstąpienia do zakonu, ale kiedy już się tutaj znalazła odczuła prawdziwe powołanie, przebaczenie i Łaskę Boga. Była bardzo szczęśliwa, że odnalazła swoje miejsce na ziemi i drogę, którą pragnie iść z całego serca. Niestety „mateczka” uznała Krysię za „nieodpowiedzialną” oraz „niebezpieczną na przyszłość” i przy najbliższej okazji – usunęła. Postąpiła „dokładnie” jak sam Pan Jezus, który „ukamienował jawnogrzesznicę i wykopał ją z miasta”. Takich przykładów bezdusznego traktowania autentycznych powołań, faryzejskiego podejścia do prawa i przykazań oraz deptania przy tym ludzkich losów – mogę przytoczyć znacznie więcej.