Zdrada żony przestaje być zdradą, gdy np. małżonek ją zaniedbuje albo sam zaczyna być podejrzewany o niewierność.
Nadużywanie alkoholu to „naturalna konsekwencja” życia w ciężkich czasach i „konieczność odreagowania” stresów.
Kłamstwo, choć czasem bywa wskazane, np. w wypadku czyjejś nieuleczalnej choroby, jest chyba najłatwiejsze do wytłumaczenia.
Zawyżanie cen, oszustwa w interesach, podatkach – to domena ludzi „operatywnych i przedsiębiorczych”, mających tzw. bajer i smykałkę do robienia pieniędzy, a więc cechy wybitnie pozytywne, których się zazdrości.
Nawiasem mówiąc Kościół Katolicki, w odróżnieniu np. od kościołów protestanckich, w ogóle nie piętnuje takich (powszechnych przecież) zachowań, związanych z szeroko pojętą sferą uczciwości i kultury.
Kradzież w miejscu pracy nie jest już kradzieżą, ale usprawiedliwioną, np. niską pensją, koniecznością dorobienia. Niekiedy jest wręcz zasługą, w imię godnego utrzymania rodziny.
Słuchałem przedziwnie szczerych spowiedzi ludzi, którzy mieli autentyczne wyrzuty sumienia, ponieważ nie wykorzystali sprzyjających okoliczności do… złodziejstwa! Naturalnie ich grzech polegał na tym (mieli tego świadomość), iż nie powinni mieć takich wyrzutów. Ogromna większość nie ma podobnych skrupułów, a możliwość „zorganizowania” sobie czegoś na boku – określa mianem życiowej zaradności i sprytu.
Kiedyś spowiadałem zawodowego kieszonkowca, z kilkuletnim stażem i „bez wpadki” (jak sam zaznaczył!) – tłumaczącego swoje postępowanie w dość makabryczny sposób. Na początku lojalnie zadeklarował się jako złodziej, ale „nie bez sumienia i wrażliwości”; okradał mianowicie tylko „dzianych” gości – nigdy starców i dzieci (napomknął mimochodem, że i tak nie opłaca się w takich wypadkach ryzykować). Na swoje usprawiedliwienie miał cały szereg argumentów. Przede wszystkim – jest bezrobocie, a on nie ma innego wyuczonego zawodu. Okrada tylko z tego, co ludzie noszą w kieszeniach – pozbawia ich zatem tylko niewielkiej części środków do życia. Przez swoje występki, zmusza ofiary kradzieży do większej ostrożności i daje im (co prawda nie darmową) naukę na przyszłość. „Zresztą” – podsumował – „w moim fachu jest taka konkurencja, że gdybym odszedł – o mój rewir by się biło zaraz kilku innych doliniarzy”.
Wbrew pozorom cieszyły mnie takie spowiedzi i to bynajmniej nie ze względu na ukryty w nich humoryzm. Samo podejście do konfesjonału człowieka o tak zwichniętym sumieniu jest wielkim zwycięstwem maleńkiej cząstki iskierki Bożej Miłości, która tli się jeszcze w zakamarkach jego duszy. Trzeba ją tylko rozdmuchać i przenieść z kopcidła na palenisko, ale to niezwykle trudne zadanie. Zawsze starałem się w takich wypadkach, już na początku, uświadomić penitentowi to wielkie zwycięstwo, które już odniósł. Pan Bóg sam szuka i najbardziej kocha owce, które są daleko od Niego i zagubiły się, a największą radość sprawiają Mu powroty tych marnotrawnych. Im bardziej są wyłajdaczone, splugawione i wyzute z godności Jego dziecka – tym bardziej raduje się z ich powrotu.
Jeśli już jesteśmy przy Siódmym Przykazaniu, to warto wspomnieć o nagminnie wyznawanym grzechu okradania rodziców przez dzieci. Te ostatnie, jeśli w ogóle się z tego spowiadają, robią to przeważnie „dla porządku” – „co to za kradzież, kiedy bierze się praktycznie ze swojego”? Dziwić się dzieciom, skoro 99% proboszczów wydaje pieniądze z „tacy” i puszek – przeznaczone na utrzymanie świątyni i inne, często charytatywne cele – na swoje własne potrzeby! Różnica polega na tym, że oni się z tego nie spowiadają. Wielu nie zadaje sobie nawet trudu wymiany drobnych na konkretną kasę, jeżdżąc z sakwami moniaków i płacąc za wszystko: od pietruszki, po „loda” u przydrożnej „tirówki”.
Jednym z najczęściej poruszanych tematów podczas spowiedzi jest cała sfera kontaktów młodych ze starymi – najczęściej są to antagonizmy pomiędzy dziećmi i rodzicami. Wprost nie do wiary, jak ogromne żniwo zbiera w naszych domach – odwieczny zresztą – konflikt pokoleń. Bez przesady – chyba w co drugiej spowiedzi rodzica lub rodzicielki słyszałem narzekania, a czasem nawet gromy i pioruny rzucane pod adresem własnych „pociech”. Tak samo było w odwrotną stronę, z tą jednak różnicą, że w bardziej oględny i wyważony sposób. Zdarzały się skrajne wypadki, kiedy rodzice (korzystając zapewne z bliskości Pana Boga i okazji natychmiastowego rozgrzeszenia) złorzeczyli swoim dzieciom, a nie do rzadkości należało wyrażanie swojego żalu z powodu wydania na świat wcielonego „diabła”. Zazwyczaj w takich wypadkach przypominałem „wołom jak cielętami byli”, ale często w duchu musiałem przyznać im rację. Jak powszechnie wiadomo „w młodym ciele, młode ciele” nie zawsze wie to, co wie wół – chociażby z racji swego wieku, a i samo młode ciało rzadko sprzyja głębszej refleksji. Nie trudno się domyśleć, że młodzież najczęściej zarzuca „wapniakom” ograniczanie wolności i ogólnie pojętych praw jednostki. „Dopóki jest na moim utrzymaniu ma robić to co mu (jej) każę” – to najczęściej używany argument rodzicieli. Bezprzecznie jednak rodzicami kieruje zawsze troska o własne potomstwo. Fakt, że zagłaskać można czasem „na śmierć”, a trzymanie milusińskich „pod kloszem” przeważnie nie wychodzi im na dobre; ale przyznam się, że w przypadkach takich konfrontacji zazwyczaj brałem stronę starszyzny. Zadziwiające, iż młodzi ludzie znajdują sobie często popleczników wśród dziadków i babć. Nierzadko dzieje się to ze szkodą dla samych pupilków; nie sprzyja ich wychowaniu, a już na pewno ogólnej atmosferze w rodzinie.
Podobnym problemem są przysłowiowe już antagonizmy w relacjach teściowa – synowa, zięć (zdecydowanie rzadziej podpada teść). Tu, jeśli dojdzie już do wojny – jest ona długa i wyczerpująca dla wszystkich, często krwawa (dosłownie!), a jej wynik to zwykle rozpad młodego małżeństwa. Reszta włosów jeżyła mi się na głowie, gdy słyszałem klątwy rzucane na znienawidzone synowe albo obmierzłe do cna „teściówki”. Ze zdumieniem rozpoznawałem często w tych ostatnich, wierne aktywistki kółka różańcowego, które na wyścigi łykały „opłatek” przy ołtarzu. Na ich szczęście Chrystusa pod postacią chleba przyjmuje się do „serca”, a nie do żołądka – gdyż niechybnie dostałyby niestrawności. Do takich starych sekutnic prawie nie docierały argumenty o prawie młodych do własnego wyboru, wypracowania wspólnego kompromisu, nieskrępowanych decyzji; a także o tym, że prawda leży często po środku, a ukochany synuś nie musi mieć ciągle racji i być zawsze pokrzywdzony. Znałem wiele zgodnych, kochających się małżeństw, które zniszczyło ciągłe włażenie z buciorami w ich własne życie. Obłudne wiedźmy miętolące całymi dniami różaniec; największe przydupasy proboszczów i jednocześnie ich największe „obrabiarki”, dla których podżeganie i podjudzanie stało się pożywką na starość, a może raczej eliksirem młodości, który trzyma je przy siłach i nadaje „sens” życiu!
Te pełne zaciętości i jadu konfesyjne wyznania „skruszonych pokutniczek” przywodzą mi na myśl scenę i (dla odmiany) komiczny tekst z filmu pt. „Sami swoi”, kiedy to seniorka rodu Pawlaków czując, że niedługo przeniesie się do „krainy wiecznych łowów”, pouczała resztę rodziny jak muszą walczyć z „Kargulowym plemieniem” – do grobowej deski i ostatniego Kargula. „Sądy sądami, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie!” – skwitowała staruszka, wymachując w ręku poniemieckim granatem.