Z pewnością nie „coś”, ale Ktoś mógł to uczynić. To, co u ludzi jest niemożliwe – jest możliwe u Tego, Który nas wszystkich powołał do życia i umarł na krzyżu za największych grzeszników. Może był to podszept Ducha Świętego, a może tylko moja ludzka intuicja – wiedziałem jednak, że ta zbłąkana owca już otrzymała przebaczenie. Jej Niebieski Ojciec wyszedł na drogę i przez pół roku czekał na nią, a kiedy wróciła – Jego przebaczająca miłość była tym większa i bardziej oczywista, im głębszy był jej żal i niepewność.
„Idź i nie grzesz więcej” – powiedziałem, udzielając jej rozgrzeszenia.
Długo w nocy myślałem o tym, jakie tragiczne i pokrętne scenariusze potrafi pisać życie. Byłem do głębi wstrząśnięty tą całą historią. Kiedy w końcu zasnąłem, miałem sen – wizję. Zobaczyłem Chrystusa wiszącego na bardzo wysokim krzyżu. Z głębokich ran Zbawiciela płynęła obficie krew, której całe strugi – spadając – w powietrzu dzieliły się na miliony mikroskopijnych kropelek. Pod krzyżem ujrzałem młodą zabójczynię, pełną bólu i skruchy – stojącą ze zwieszoną głową. Nagle jedna z czerwonych drobinek krwi upadła na nią. Dziewczyna podniosła głowę i uśmiechnęła się – została oczyszczona!
„Chwała na Wysokości Bogu!” – powitałem głośno nowy dzień, wstając rano z łóżka.
Charakter pracy kapłańskiej, a zwłaszcza kontakty z ludźmi w konfesjonale, wielokrotnie zmuszały mnie do refleksji nad wartością ludzkiego życia. Nie myślę w tej chwili o wartości nadprzyrodzonej, bo to jest zupełnie inny wymiar i inna perspektywa. Patrzyłem po prostu na ziemską wegetację tego rozumnego pyłu, którym jest każdy z nas. Obserwowałem ludzi różnych stanów, w różnym wieku; bogatych i biednych, mądrych i głupich, wolnych i żonato – zamężnych. Być może zgodnie z zasadą „głodnemu chleb na myśli” – szczególnie intrygował mnie i ciekawił stan małżeński.
Jak wygląda życie we dwoje, z perspektywą rozwoju tj. powiększenia rodziny? Co robić żeby osiągnąć szczęście w małżeństwie, rodzinie – pokój i miłość we własnym domu? Tyle razy widziałem rozanielone, rozpromienione oblicza nowożeńców. Ile w ich oczach było radości, nadziei – co tam nadziei – pewności, że oto zaczyna się dla nich prawdziwe życie, będące pasmem uniesień i spełnionych marzeń.
„Trudności owszem – będą, ale razem, we dwoje pokonamy wszelkie przeszkody na drodze do wspólnego szczęścia; przecież nasze małżeństwo jest wyjątkowe. Nam musi się udać!” Takie nastawienie do nowej drogi życia cechuje 99% młodych par.
Nie muszę się chyba zbytnio rozwodzić nad tym, jak często te obopólne, błogie oczekiwania są boleśnie weryfikowane przez czas, okoliczności; po prostu przez samo życie. Im bardziej kolorowe są sny, tym bardziej przykre bywa przebudzenie. U podstaw tego wszystkiego leżą ludzkie słabości i wrodzona skłonność każdego człowieka do zła. Tak było, jest i będzie. Nigdy nie warto obiecywać sobie po tym świecie niczego nadzwyczajnego. Lepiej przeżywać miłe niespodzianki, aniżeli bolesne rozczarowania. Ogromna większość ludzi, których spowiadałem, była ogólnie niezadowolona ze swojego życia. Te kilka zdań refleksji, to również część wniosków będących efektem „pracy” spowiednika.
Rozczarowania związane z małżeństwem są szczególnie dotkliwe, gdyż nadzieje i oczekiwania z nim związane należą do największych w życiu człowieka. Związek kobiety i mężczyzny jest podstawowym zamysłem Bożym; naturalnym stanem ich ziemskiej egzystencji, a wiadomo, iż wszelkie odstępstwa od natury sprzyjają wynaturzeniom.
Młodzi ludzie nie powinni zatem bać się małżeństwa, ale też nie podchodzić do niego z zaślepiającą euforią. Nastawiać się trzeba raczej na trudy i wyrzeczenia; pogodzić z koniecznością rezygnacji z własnego JA. Bez tego żadne małżeństwo nie ma przed sobą przyszłości. Naturalnie, jeśli np. przyszły małżonek woli szczęście „procentowo – wyskokowe” od rodzinnego – to nie należy rezygnować z siebie, ale raczej z niego. Dojrzały wybór właściwego kandydata (kandydatki) ma więc ogromne, kluczowe znaczenie. Jednak podstawą, fundamentem jest wzajemna, prawdziwa miłość.
W ciągu trzech lat kapłaństwa wyspowiadałem bez wątpienia kilkanaście tysięcy małżonków w różnym wieku i o różnym stażu małżeńskim. Niemal wszyscy opowiadali mi o swoich mniejszych lub większych problemach, związanych ściśle z wzajemnym pożyciem. Co najmniej parę tysięcy z nich w najdrobniejszych szczegółach wprowadziło mnie w najbardziej intymne tajniki swojego życia małżeńskiego. Zwłaszcza kobiety potrafią nieraz tak szczerze otworzyć się przed spowiednikiem, że ten – po wysłuchaniu „naraz” kilkudziesięciu spowiedzi – mimo pewnej nieuniknionej rutyny, osłupieje i musi nagle rozpiąć pod szyją guziki od sutanny. Sam byłem wielokrotnie zażenowany tą otwartością, często (powiedzmy sobie otwarcie) niepotrzebną. Naturalnie, niepowtarzalna okazja samego wypowiedzenia się bez żadnych zahamowań, pod świętą tajemnicą spowiedzi, jest dla wielu kusząca. Takiej okazji, zwłaszcza jeśli chodzi o problemy moralne, nie zapewni ani psychoterapeuta, ani tym bardziej koleżanka z pracy. Problem jednak leży właśnie w charakterze poruszanych problemów i oczekiwanej porady.
Niektóre kobiety pytają dla przykładu jaką mają przyjąć… pozycję podczas stosunku, aby odczuwać maksymalną przyjemność albo co robić żeby w ogóle mieć orgazm.
„Mój chłop to ledwo włoży i… aby aby – już jest „gotowy”. I tak to jest proszę księdza ponad 50 lat! Co ja mam robić?” – żaliła mi się pewnego razu prawie…80 – cio letnia wiejska kobiecina. Trzeba mocno zaznaczyć, iż mimo tak szybkiej „gotowości” męża, nigdy go nie zdradziła, ale też małżonkowie nigdy (w ciągu 50 – ciu lat!) nie konsultowali swojego problemu ze specjalistą! Przez cały ten czas kobieta, wstydząc się wyjawić komukolwiek delikatny, małżeński problem
– ograniczała się wyłącznie do porad u każdego „nowego” kapłana
– spowiednika.
Ksiądz, z natury rzeczy, nie powinien nic wiedzieć na takie tematy; ba, ignorancja w tym względzie powinna być mu poczytana za oczywisty atrybut i cnotę. Wiem jednak, iż wielu ojców duchowych świetnie sobie radzi z tego typu problemami. Pamiętam, jak kilka razy kobiety bardzo nieufnie słuchały moich zakłopotanych wyjaśnień, że to nie ten adres – że nie jestem żaden Rasputin, Kaszpirowski czy inny „speolog”. Brak mi wiedzy teoretycznej (wszechstronne wykształcenie seminaryjne nie sięgało aż tak daleko) i hmm… hmm… tym bardziej praktycznej.
Myślicie, że kobiety dawały temu wiarę?! „Niech ksióndz nie opowiado takich dyrdymałów, wszystkie wiedzą, a ksióndz jedyn nie wi…” – żachnęła się kiedyś rezolutna niewiasta ze wsi, której ambicją było chyba ukończenie zaocznych studiów seksuologii w rodzimym konfesjonale. Jedna zawiedziona, tylko raz ze zrozumieniem stwierdziła – „No tak, ksiądz jeszcze młody – niedoświadczony”. Myślę, iż gdybym wówczas posiadał taką wiedzę, dzieliłbym się nią bez wahania i na pewno bez obłudy (bo tej nienawidzę chorobliwie). Ciągle jeszcze w niektórych środowiskach wiejskich parafianie – „wszytko mają to za całe zdrowie, co im ksiądz na kazaniu powie”. Trudno więc winić duszpasterzy, że dla szeroko pojętego dobra swoich owieczek sięgają czasem do skarbnicy swoich własnych doświadczeń…