Выбрать главу

Dogoniła ją matka. Wbrew mężowi wybiegła za nią z torbą, do której na prędce wrzuciła piętkę chleba i kawałek kiełbasy. Rzuciły się sobie na szyje i płakały obydwie na środku chodnika. Od tamtej pory, aż do samej śmierci, mama była najlepszą przyjaciółką swojej najstarszej córki. Dalej poszły już razem. Grażyna była bezdomna. O powrocie do domu nie było mowy; ojciec nie puszczał słów na wiatr. Do dnia dzisiejszego nie chce widzieć Grażyny, choć minęły już ponad dwadzieścia trzy lata. Nie było innego wyjścia, jak tylko szukać dla dziewczyny jakiegoś kąta. Ona sama wspomina, że chodziły obydwie od domu do domu, aby wynająć pokój – „…zupełnie jak Święty Józef z brzemienną Maryją”. Pod wieczór znalazły w końcu mały pokoik u jakiegoś lekarza. Okazał się on później bardzo dobrym człowiekiem. Dał im wówczas jakiś koc, którym Grażyna mogła się przykryć w nocy, gdyż z mieszkania nie zdążyła zabrać dosłownie nic. W pokoiku nie było jednak żadnych mebli, tylko stary dywan na podłodze, służący od tej pory dziewczynie jako łóżko. Po kilku dniach matka przyniosła jej jakiś garnek, szklankę i „parę groszy” na przeżycie. Przychodziła tak najwyżej co drugi dzień (miała jeszcze troje dzieci), dzieląc się z córką swoim niedostatkiem i tym, co mogła zaoszczędzić lub niepostrzeżenie wynieść z domu.

Można wyobrazić sobie jak czuła się dziewczyna, leżąc całymi dniami na podłodze i rozważając w samotności swoje położenie. „…Byłam jak zhańbiona, wykopana z domu suka. Nie chciałam wychodzić na dwór, do ludzi. Zazdrościłam im uśmiechów, jedzenia, mieszkań, łóżek w których spali. Czułam się jak trędowata, jak ostatnia ulicznica” – wspomina po latach.

Miesiąc przed porodem Grażyna zaczęła nagle odczuwać bóle podbrzusza. Matka zaprowadziła ją do lekarza, gdzie okazało się, że istnieje obawa zatrucia ciążowego i konieczna jest hospitalizacja. Pierwsze tygodnie w szpitalu były dla dziewczyny pobytem w raju – miękkie łóżko, regularne posiłki, opieka życzliwych ludzi. Wszystko zaczęło się psuć, kiedy trzeba było podać dane ojca dziecka. Grażyna milczała jak grób tak, jak kazano jej milczeć na temat upadłych księży, od dziewiątego roku życia. Personel – lekarze, pielęgniarki, położne; wszyscy, łącznie z kobietami na sali, traktowali ją od tej pory pobłażliwie i z politowaniem. Poza matką nikt jej nigdy, przez cały miesiąc nie odwiedził – było to aż nazbyt wymowne. Grażyna widziała w oczach tych wszystkich ludzi wypisane wiele określeń jednego słowa «kurwa». Nadszedł wreszcie dzień porodu z wielkimi komplikacjami, które zakończyły się cięciem cesarskim i narodzinami ślicznego chłopczyka – Rafała. Nieprzytomną matkę z trudem odratowano po narkozie. Przez długi czas czuła się bardzo źle i była bardzo słaba. Nie podnosił jej – ani na ciele, ani na duchu – nawet widok dziecka, które „nie wiadomo po co przyszło na świat”; tak wtedy o nim myślała w chwilach szczególnie głębokiej depresji. To dziecko było skalane, znienawidzone i przeklęte od chwili samego poczęcia. Księżowskie dziecko – jedyne, którego nikt nie przyszedł oglądać, podziwiać. Wszystkie matki miały odwiedziny mężów, narzeczonych, rodziców, bliskich i dalszych znajomych; do Grażyny nie przyszedł nikt. Przeżywała to bardzo boleśnie. Jej rodzice wyjechali w tym czasie na wczasy, gdyż ojciec zadecydował, że to za wielkie upokorzenie – przebywać w jednym mieście, kiedy ta „ulicznica” rodzi. A „ulicznica” z pociętym brzuchem leżała, modliła się i myślała czy znajdzie się ktoś, kto pomoże jej nieść małego Rafałka, ważącego (bagatela!) 5 kg. Zlitowała się nad nią siostra, która wbrew zakazowi ojca przyszła do szpitala akurat wtedy, kiedy można już było odebrać dziecko. Zaniosła je do pokoiku Grażyny, bo ona sama nie miała na to dość sił. Matka została sama ze swoim dzieckiem w upokorzeniu i ubóstwie, które można było tylko porównać z ubóstwem betlejemskiej stajenki.

Po przyjeździe z przymusowych wczasów, zaczęła odwiedzać ją mama. Jak mogła i na ile mogła pomagała córce, a przede wszystkim podtrzymywała ją na duchu, bo pieniędzy nie przynosiła prawie wcale. Dziewczyna była notorycznie niedożywiona, a często nawet głodna. Karmiła się nadzieją, że jakoś się z tego wszystkiego podźwignie – wróci na uczelnię i zacznie normalnie i godnie żyć. Ta złudna nadzieja, co do której nie było żadnych przesłanek, trzymała ją jakoś przy zdrowych zmysłach i dawała względną równowagę psychiczną. Grażyna wiedziała, iż popełniła życiowy błąd, za który musi odpokutować. Tak, jak wcześniej nie brała pod uwagę zabicia dziecka, tak i teraz nie myślała nawet o oddaniu go do przytułku czy rodziny zastępczej. Kochała to odrzucone i wzgardzone przez własnego ojca maleństwo tym bardziej, gdyż wiedziała, że ono ma tylko ją. Bardzo dużo i często modliła się żarliwie w swoim pokoiku do Boga o przebaczenie i poprawę losu. Brakowało jej jednak jednego – spowiedzi. Dla niej, wyrosłej na zasadach katolickich, nie było innego miejsca na pojednanie z Bogiem, jak tylko konfesjonał. Pragnęła wyrzucić z siebie grzech nieczystości, który popełniła; gotowa też była przyjąć każdą, nawet najtrudniejszą pokutę – byleby tylko Bóg nie karał jej i to wyklęte, nieślubne, księżowskie dziecko.

Poprosiła matkę, żeby ta została z małym na godzinę, a sama po raz pierwszy wybrała się na miasto. Chyłkiem przemykała się bocznymi chodnikami, unikając na wszelki wypadek znajomych twarzy i niezręcznych pytań w stylu: „co słychać”.

Szybko znalazła się na plebanii przy kościele i zadzwoniła do pierwszego z brzegu księdza. Z wielkimi oporami zgodził się zejść i wyspowiadać dziewczynę; czekała za nim dobre kilkanaście minut. Zrzędząc coś o codziennej Mszy i związanej z nią okazji do spowiedzi, wszedł w końcu do konfesjonału. Grażyna opowiedziała szczerze i do końca o wszystkim, nie wybielając i nie potępiając nikogo; zrelacjonowała po prostu fakty. Kapłan nie uwierzył jej albo grał tylko wielce zgorszonego jej postawą. Całą winę zrzucił na nią. Potraktował ją jak dziwkę, która…usidliła słabego człowieka i wlazła mu na siłę do łóżka. „…Uwiodłaś świętego kapłana; zniszczyłaś mu życie; zbrukałaś jego święte powołanie i próbowałaś go od niego odwieść!” – grzmiał duchowny. „Jawnogrzesznica” płakała, a alter Christus dalej walił w nią „kamieniami…” Mówił o karze ognia piekielnego dla gorszycieli i czarnych owiec w owczarni Jezusa. Dał jej w końcu rozgrzeszenie, uzależniając je od zachowania przez nią absolutnej tajemnicy co do zaistniałych faktów i przedmiotu spowiedzi.

Po raz kolejny w życiu dziewczyna została zmuszona do milczenia. Zresztą i tak by nikomu o niczym nie powiedziała. Ciągle – niczym małe dziecko – wierzyła w nieomylność i bezkarność księży. Co więcej, zahukana i poniżona, niemal uwierzyła we własną winę, chociaż fakty były zupełnie inne – to ona i jej nie chciane dziecko byli ofiarami, a nie sprawcami. Teraz patrzy już na tę sprawę nieco inaczej:

„…Winą obarczano tylko i wyłącznie mnie; wszyscy – może z wyjątkiem mojej matki. Dlaczego ja byłam winna!? Czy dlatego, że nie zabiłam dziecka!? Dlatego jestem winna po dziś dzień!? No to może zmieńmy naukę Kościoła!? Powiedzmy, że dzieci trzeba zabijać! Nie walczmy z aborcją! Nie róbmy nic wbrew sobie! Tak ma być…!??”

Po spowiedzi była zdruzgotana, ale na swój sposób szczęśliwa z rozgrzeszenia, które otrzymała. Przyrzekła sobie solennie, iż nigdy nikomu nie zdradzi z kim ma dziecko i liczyła, że wówczas Pan Bóg jej wybaczy. Tego przyrzeczenia dochowała przez ponad 20 lat, aż do spotkania ze mną. Wiedziała, że matka będzie również milczała jak grób, a rodzeństwo nie powie nic ze wstydu. Ojca już nie miała.