Cierpienie oraz przedwczesna, „niezawiniona” śmierć – zwłaszcza ludzi bogobojnych i sprawiedliwych – była zawsze jedną z największych rozterek duchowych człowieka. Jak to wszystko pojąć w perspektywie bezmiaru Bożej miłości?! Czy to Pan Bóg „przesypia dyżury” nad ziemianami; czy też nam samym się wydaje, że opieka Wszechmogącego należy się nam jak psu kość. Bez wątpienia wielu tak sądzi. Co więcej, niektórzy gotowi są przypisywać Bogu swoje życiowe porażki – no bo – jak opieka to opieka. Takie postawy są konsekwencją doktryny Kościoła, która głosi, że „Bóg opiekuje się Światem”. Jak to pogodzić z bezmiarem cierpienia na Świecie? Tutaj interpretacja „Świętego Officjum” jest co najmniej mętna.
Zło i śmierć ma być konsekwencją grzechu pierwszych rodziców. Natura człowieka została skażona nieposłuszeństwem wobec Stwórcy. Wina za grzech pierworodny spadła na cały rodzaj ludzki i wszyscy uczestniczymy w jej gorzkich owocach. Chyba każdemu kto przeczytał Księgę Rodzaju nasuwa się wątpliwość – dlaczego mam odpowiadać za sprzeniewierzenie się pierwszej pary na ziemi? Co prawda Pan Bóg wielokrotnie stosował wobec ludzi odpowiedzialność zbiorową, ale też litował się nad całymi narodami i odstępował od kary przez wzgląd na kilku sprawiedliwych. Poza tym, Ten Sam Pan Bóg w tym samym Starym Testamencie, mówi często o odpowiedzialności osobistej, a nie dziedzicznej. Na potwierdzenie tego, przytoczę choćby jeden fragment Księgi Ezechiela:
„…Umrze tylko ta osoba, która grzeszy. Syn nie ponosi odpowiedzialności za winę swego ojca ani ojciec – za winę swego syna. Sprawiedliwość sprawiedliwego jemu zostanie przypisana, występek zaś występnego na niego spadnie” [14].
I dalej – „…Dlatego, domu Izraela, będę was sądził, każdego według jego postępowania – wyrocznia Pana Boga…”
Cały Nowy Testament i słowa samego Zbawiciela potwierdzają prawdę o sądzie jednostkowym.
Nie chcę się teraz wdawać w teologiczne rozważania, bo to byłby materiał na kilka następnych książek. Dla wszystkich oczywiste jest jednak to, że Stwórca nie karze jednego za grzechy drugiego. Skąd zatem wzięło się cierpienie i śmierć na świecie? Kto je na nas zsyła? Czy jest tak, jak głosi Kościół – że to nasza grzeszna natura jest wszystkiemu winna? Dlaczego więc cierpią sprawiedliwi? Skoro nie odpowiadamy za grzech pierwszych rodziców to może sam Stworzyciel od początku uczynił nas skłonnymi do czynienia zarówno dobra jak i zła? Przecież nikt nie zaprzecza, że jest wolny i ma prawo wyboru. W ten sposób doszliśmy do pytania zasadniczego, na które postaram się odpowiedzieć przy końcu moich rozważań – dlaczego Bóg, który jest Miłością i naszym miłosiernym Ojcem, patrzy spokojnie na morze nieprawości i łez; ogrom bólu i cierpienia – które dotyka Jego dzieci, skoro sam stworzył nas grzesznikami?
Mówi się też, że Bóg „dopuszcza” zło na ziemi – między innymi po to, aby człowiek poprzez zło nawrócił się do Niego. Rzeczywiście, czasami doświadczenie cierpienia i ulotności życia przybliża w sposób naturalny do Boga – Źródła ukojenia i Ostoi pewności. Na podstawie moich obserwacji mogę jednak stwierdzić, iż przeciwności losu mogą zarówno utwierdzić w wierze, jak też wręcz przeciwnie – dobić, pognębić i zupełnie załamać. Jest to tak samo ludzkie i oczywiste, jak pragnienie życia i szczęścia.
Będąc w Seminarium Duchownym w Łodzi, przez dwa lata odwiedzałem starszych i schorowanych ludzi zamieszkujących cały kompleks budynków domów starców na ulicy Lodowej. To było naprawdę przejmujące doświadczenie. Nie będę opisywał wzruszających do głębi tragedii ludzkich, z którymi tam się zetknąłem. Każdy z nas mógłby przytoczyć podobne przykłady z własnego życia i z własnych obserwacji. Zaznaczę tylko, że nieszczęśnicy mieszkający na Lodowej byli w różnym wieku (choć był to dom starców spotykałem tam ludzi 30 -, 40 – letnich), za to wszyscy cierpieli na rozmaite choroby
– często nieuleczalne. Moim kolejnym, podobnym doświadczeniem były spotkania z takimi ludźmi podczas mojej pracy na parafiach. Byłem wielokrotnie wzywany z „ostatnią posługą” do chorych i umierających, chociażby z racji pierwszego piątku miesiąca oraz w wielu innych, nagłych wypadkach. Liczne rozmowy, zwierzenia, a czasem „spowiedzi generalne” z całego życia – odbywane przy okazji tych wizyt – pozwoliły mi na dojście do refleksji na temat sensu życia i cierpienia. Zastanawiałem się często – jaka jest tak naprawdę wartość ludzkiej egzystencji. Myślałem o Bogu, Który patrzy spokojnie na ból, zło i niesprawiedliwość. Czy to możliwe, żeby był głuchy na rozpacz i wołania swoich umiłowanych dzieci?!
Nie myślę tutaj o przeciętnych, niemal codziennych problemach każdego z nas. Bardzo łatwo urastają one w naszych oczach do miana tragedii. Warto wówczas pomyśleć o armii ludzi dotkniętych ciężką chorobą, kalectwem, śmiercią najbliższej osoby; osamotnionych w przygniatającej biedzie; załamanych – na krawędzi samobójstwa. Takich ludzi są setki, tysiące, miliony. Ja sam po raz pierwszy uświadomiłem sobie ilu ich jest, dopiero na szóstym roku seminarium. Odbywając diakońską praktykę w 15 – tysięcznej parafii otrzymałem ponad tysiąc (!) adresów ludzi starych, obłożnie chorych albo „przykutych” do inwalidzkich wózków – czekających na sakramentalną posługę. Przeciętny zjadacz chleba nie ma żadnej sposobności zobaczenia, jak ogromna jest skala tych zjawisk. Dzieje się tak między innymi dlatego, gdyż chorzy i kalecy na ogół przebywają w domach; ewentualnie w szpitalach, sanatoriach i klinikach. Ich po prostu nie widać. Księża, jeśli można tak powiedzieć, są tutaj wyjątkowo uprzywilejowani. Mają z tymi ludźmi przynajmniej okazjonalne kontakty, tym bardziej, iż wielu z nich w naturalny sposób lgnie do Kościoła. Szukają tam odpowiedzi na pytania, które postawiłem już wcześniej
– ile warte jest ich życie? Czy tylko tyle co wycierpią?!
Chyba najbardziej wyczerpującą odpowiedź na ten odwieczny problem można uzyskać analizując odpowiednie fragmenty Pisma Świętego, a także zwierzenia i spowiedzi nieszczęśników pokaranych przez los. Lekturę Biblii zostawiam każdemu z Was; odsyłam zwłaszcza do Księgi Hioba i Koheleta oraz do opisów uzdrowień dokonanych przez Jezusa. Do tych ostatnich jeszcze zresztą wrócimy.
Teraz chciałbym zatrzymać się dłużej przy swoich przemyśleniach opartych na kontaktach z ludźmi bólu i cierpienia. Przed innymi robią oni często dobrą minę do złej gry, ale księdzu powiedzą wszystko. Generalnie rzecz biorąc ludzi tych można podzielić na pogodzonych ze swoją sytuacją oraz zbuntowanych wobec niej. Przeważnie łączy się to z postawami – za – lub – przeciw – Bogu. Istnieje jeszcze grupa niewierzących, którzy w sytuacjach krytycznych zazwyczaj utwierdzają się w swej niewierze; o wiele rzadziej (z reguły przed samą śmiercią) szukają kontaktu i pojednania ze Stwórcą. Trzeba również powiedzieć, iż przyjęcie takiej czy innej z ww. postaw wynika często z samego charakteru człowieka – jego wewnętrznej siły, woli życia; a czasami…wiary w cuda.
Przyjmijmy za rzecz pewną, że każdy chce żyć i być tu, w tym życiu, szczęśliwym. Nawet zadeklarowany samobójca przed przysłowiowym skokiem z mostu nie pogardzi wyciągniętą ręką drugiego człowieka, zwłaszcza jeśli w tej ręce będzie rozwiązanie jego problemów. Widziałem, jak ludzie nieuleczalnie chorzy, do ostatnich chwil swojego życia mieli nadzieję na wyzdrowienie, a nawet snuli plany na przyszłość. To było niezwykle wzruszające. Nikt nie zrozumie do końca, jak bardzo można łaknąć choćby paru chwil istnienia, dopóki nie zobaczy oczu człowieka stojącego w obliczu śmierci. Tak, jak nie ma większego pragnienia od pragnienia życia, tak też nie ma bardziej przejmującego widoku. Człowiek stworzony do życia, w którego oczach odbija się śmierć, jest jak zaszczuty, otoczony przez sforę psów zając. Każda jego żyjąca wciąż komórka drży o swój los i woła o litość, próbując uniknąć przeznaczenia.
Na pewno o wiele „łatwiej” jest cierpieć i umierać ludziom głęboko wierzącym. Właśnie budzenie wiary, a w konsekwencji również przygotowanie człowieka do przejścia na „drugą stronę” powinno być jednym z głównych zadań Kościoła. Tymczasem jest to margines faktycznych obowiązków jakie wykonują kapłani. Na domiar złego ich postawy niejednokrotnie zrażają do religii ludzi najbardziej potrzebujących duchowego wsparcia.
Do końca życia nie zapomnę bardzo wielu spowiedzi i rozmów z tymi, którzy stracili swoją wiarę tylko i wyłącznie z powodu krzywd jakich doznali od Kościoła i księży. Czułem się wówczas obrzydliwie. Zgorszenie postawą kapłana bywa jedną z najczęstszych przyczyn odejścia od Boga. Ludzie w najtragiczniejszych momentach swojego życia chcą mieć przy sobie kogoś, kto natchnie ich serca otuchą, używając do tego nie tylko słów, ale przede wszystkim swojego moralnego autorytetu. Czy proboszcz znany w parafii jako złodziej i rozpustnik będzie odpowiednim przekaźnikiem Bożych Łask albo powiernikiem dla zagubionej duszy, która chce pojednać się z Bogiem. Na tym tle (zgorszenia postawą kapłana) miałem przynajmniej kilka przypadków odmowy spowiedzi – dosłownie… na łożu śmierci!
Powszechne jest stwierdzenie, że każdy powinien modlić się, chodzić do Kościoła i wierzyć – nie w księży i dla księży – lecz wyłącznie z uwagi na Obiekt czci i wiary, którym jest sam Bóg. To jest najświętsza prawda. Jeśli jednak Kościół Katolicki (a zatem jego ludzie) uzurpuje sobie jedyne i wyłączne prawo do świętości i przekazywania prawdy Bożej, a każdy papież jest „nieomylnym zastępcą Boga na ziemi”; jeśli każdy ksiądz mówi o sobie „alter Christus” („drugi Chrystus”) – to można chyba wymagać od nich, by byli przynajmniej porządnymi ludźmi. Sukcesorzy apostołów powinni przejąć po nich – nie władzę i bogactwa, których tamci nigdy nie mieli, ale nade wszystko przykazanie Jezusa – „Bądźcie moimi świadkami”, tzn. dawajcie świadectwo o mnie swoim życiem. To, że prawa którymi rządzi się Kościół przeszkadzają księżom w dawaniu takiego świadectwa już wiemy.