„Kochanie, jestem w ciąży!” – oznajmiła mu tryumfalnie, zaraz po czułym przywitaniu. Antka w jednej chwili zamurowało; opadły mu ręce, a ona przez moment zawisła mu bezwładnie na szyi. „A ja się nie mogę z tobą ożenić” – padły zimne i zdecydowane słowa – „…to niemożliwe, słyszysz: NIEMOŻLIWE, NIGDY!” Jego głos był inny, stanowczy i nieznoszący sprzeciwu. Pierwszy raz mówił do niej w taki sposób; nigdy na nią nie krzyczał. Schował twarz w ręcach i usiadł na krześle. „…Ale dlaczego Antoś, przecież się kochamy. Powiedz spokojnie – dlaczego? Masz żonę, dzieci, rodzinę? Wytłumacz mi to, a w ogóle dlaczego mi wcześniej nic nie powiedziałeś?” Chłopak, nie wstając się z krzesła, wycedził przez zaciśnięte zęby: „…Nie mogę się z tobą ożenić, bo jestem… księdzem…”
Grażynę dosłownie ścięło z nóg. Osunęła się na tapczan i wybuchnęła salwą śmiechu, która przerodziła się w histeryczny chichot. Antek przez cały czas siedział pochylony, z twarzą w ręcach; ani razu nie podnosząc na nią wzroku. Dziewczyna nagle spoważniała i zaraz potem zaczęła płakać. Ogarnęła ją czarna rozpacz. „…I co ja teraz zrobię… i co ja teraz zrobię…?” – powtarzała nieprzytomnie. Ksiądz Antoni okazał się jednak „dżentelmenem” w każdym calu. Wstał z krzesła, sięgnął do kieszeni, ostentacyjnie odliczył większy plik pieniędzy i rzucił je na stół. „…Ty wiesz, co masz z tym zrobić…” – powiedział cierpko. Rzucona kwota stanowiła dokładnie równowartość stawki za prywatny zabieg usunięcia ciąży. Wyglądało to dość dziwnie; tak, jakby Antoni dokładnie wiedział ile „to” kosztuje i nosił przy sobie większą sumę na podobną okoliczność. Dziewczyna nagle oprzytomniała; jak w szoku zaczęła wyrzucać z siebie:
„…Coś ty Antek… proszę księdz… no nie…, ja nie mogę tego zrobić! To jest niezgodne z moją wiarą, z moim wychowaniem. Jest już prawdopodobnie za późno, ale nawet gdyby nie było, to i tak nigdy nie zabiję dziecka. Ja je urodzę, a ty masz się zastanowić – co z tym zrobić! Jak ty, będąc księdzem, możesz coś takiego mówić!? Przecież żadne z nas nigdy się nie zabezpieczało. Musiałeś brać pod uwagę, że coś takiego się stanie. To jest twoje dziecko! Noszę je pod sercem! Jak można w taki sposób postąpić z własnym dzieckiem!!!???”
Antoni popatrzył na nią zimno i powtórzył z naciskiem: „…TY WIESZ, CO MASZ Z TYM ZROBIĆ…!” Odwrócił się i wyszedł z pokoju.
Grażynka po raz kolejny w swoim życiu została sama ze swoim bólem. „Czy to dzieje się naprawdę?” – pytała samą siebie – „…przecież to jakaś klątwa, przekleństwo, fatum; a…może po prostu nie mam szczęścia do świeckich mężczyzn… może to moje przeznaczenie…” Była kompletnie zrezygnowana. Wzięła pieniądze ze stołu i poszła na zakupy. Nie często miała taką okazję; to, co dawali jej rodzice starczało ledwie na pociąg i chleb. Nakupowała sobie mnóstwo owoców i słodyczy. „Powinnam się teraz dobrze odżywiać” – pomyślała. Płakała i… jadła, jadła, jadła i… płakała.
Dla młodej dziewczyny, której dwóch księży zabrało dzieciństwo, zaczęło się dorosłe życie, z „księżowskim bękartem”. Cóż jednak z tego, że była dorosła, skoro pozostawała na łasce i utrzymaniu apodyktycznych rodziców. Nie chciała nawet myśleć o tym, jak zareagują na jej kolejną „rewelację”. Wątpiła nawet czy uwierzą kto jest ojcem jej dziecka. Bardzo bała się tej konfrontacji, ale do kogo miała pójść? Ksiądz Antoni, gdy dowiedział się, że „nie usunęła” – wpadł we wściekłość i furię, o jaką go nigdy nie podejrzewała. „…Nie chcę nigdy widzieć tego dziecka! Rozumiesz! NIGDY!!!”
Grażynie nie pozostało nic innego, jak pójść ze swoim bólem do matki. Nie muszę chyba wspominać, jak w rodzinie aż „do bólu” katolickiej traktuje się takie „rewelacje”. Matka wysłuchała ją jednak względnie spokojnie. Tylko z oczu płynęły jej łzy. Uwierzyła córce. Okazało się, iż największy dla niej problem stanowiła „zszargana opinia” katolickiej rodziny. „…Co my teraz wszyscy zrobimy; gdzie pójdziemy. Jak mam się ludziom na oczy pokazać? Taki wstyd! Jak ty wyjdziesz na ulicę? My się musimy chyba wszyscy wyprowadzić…!?” – mówiła, łkając. Drugim problemem był ojciec. „…On cię chyba dziecko zabije…!” – rozpaczała już mama. Dziewczyna cały czas milczała. Nie szukała współczucia, a tym bardziej usprawiedliwienia; chciała tylko konkretnej pomocy. Pragnęła usłyszeć tylko jedno: że może na kogoś liczyć, że ktoś jej pomoże, że nie jest sama. Rozmawiały tak aż do przyjścia ojca z pracy. Już wcześniej zdecydowały, że mu powiedzą, skoro i tak miał się prędzej czy później dowiedzieć. Mama Grażyny nie mogła jej sama pomóc, gdyż nie zarabiała i nie miała swoich pieniędzy. Głową rodziny był ojciec; tylko on mógł cokolwiek zrobić dla upadłej córki, a przede wszystkim mógł pogodzić się z jej upadkiem. Było to bardzo wątpliwe, ale przecież cuda się zdarzały. Człowiek ten mienił się być katolikiem z krwi i kości, a więc nie obce powinny być mu takie postawy, jak: współczucie, miłosierdzie, przebaczenie. Podtrzymywał księdza idącego z monstrancją, nosił nad nim baldachim; był Chrześcijaninem – naśladowcą Chrystusa, Tego Który przygarniał i przebaczał takim jak Grażyna, a ona… była przecież jego córką. Mężczyzna wysłuchał nowiny z napiętą twarzą, która stopniowo stawała się coraz bardziej czerwoną. Żyły wystąpiły mu na czoło. Wstał wolno z krzesła, popatrzył na córkę i powiedział krótko: „Spierdalaj ty suko i nigdy więcej nie waż się przychodzić do tego domu. Nie chcę cię nigdy więcej widzieć!”
Tak zakończyła się dla Grażyny przeprawa z rodzicami, a przede wszystkim z ojcem, którego – była o tym przekonana – straciła na zawsze. Pozbyła się przynajmniej reszty złudzeń i wiedziała, że jest na całym świecie zupełnie sama, nie licząc dziecka, które rosło pod jej sercem. Trudno opisać stan, w jakim się wówczas znajdowała. Ona sama tak to wspomina po latach:
„…Wyszłam z domu na ulicę, jak ten pies. Wokół mnie kundle latały; takie piękne, wypasione! Mój tatuś mnie z domu wyrzucił, a nikogo więcej nie miałam. Nie było przy mnie tego „kochanego”, który mnie podziwiał, uwielbiał, na kolana klękał; po torach chciał skurwysyn do mnie iść. I tak lazłam, a wokół mnie przepiękne pieski i kotki… Szczęśliwe, uśmiechnięte mamusie łażą z tymi wózkami… i pomyślałam sobie – a ty, dziewczyno – ty gnoju, ty parszywy gnoju, przecież ciebie nawet zdeptać nikt nie będzie chciał. Nie wiedziałam sama gdzie mam iść z tym brzuchem…i tak lazłam…”
Dogoniła ją matka. Wbrew mężowi wybiegła za nią z torbą, do której na prędce wrzuciła piętkę chleba i kawałek kiełbasy. Rzuciły się sobie na szyje i płakały obydwie na środku chodnika. Od tamtej pory, aż do samej śmierci, mama była najlepszą przyjaciółką swojej najstarszej córki. Dalej poszły już razem. Grażyna była bezdomna. O powrocie do domu nie było mowy; ojciec nie puszczał słów na wiatr. Do dnia dzisiejszego nie chce widzieć Grażyny, choć minęły już ponad dwadzieścia trzy lata. Nie było innego wyjścia, jak tylko szukać dla dziewczyny jakiegoś kąta. Ona sama wspomina, że chodziły obydwie od domu do domu, aby wynająć pokój – „…zupełnie jak Święty Józef z brzemienną Maryją”. Pod wieczór znalazły w końcu mały pokoik u jakiegoś lekarza. Okazał się on później bardzo dobrym człowiekiem. Dał im wówczas jakiś koc, którym Grażyna mogła się przykryć w nocy, gdyż z mieszkania nie zdążyła zabrać dosłownie nic. W pokoiku nie było jednak żadnych mebli, tylko stary dywan na podłodze, służący od tej pory dziewczynie jako łóżko. Po kilku dniach matka przyniosła jej jakiś garnek, szklankę i „parę groszy” na przeżycie. Przychodziła tak najwyżej co drugi dzień (miała jeszcze troje dzieci), dzieląc się z córką swoim niedostatkiem i tym, co mogła zaoszczędzić lub niepostrzeżenie wynieść z domu.
Można wyobrazić sobie jak czuła się dziewczyna, leżąc całymi dniami na podłodze i rozważając w samotności swoje położenie. „…Byłam jak zhańbiona, wykopana z domu suka. Nie chciałam wychodzić na dwór, do ludzi. Zazdrościłam im uśmiechów, jedzenia, mieszkań, łóżek w których spali. Czułam się jak trędowata, jak ostatnia ulicznica” – wspomina po latach.
Miesiąc przed porodem Grażyna zaczęła nagle odczuwać bóle podbrzusza. Matka zaprowadziła ją do lekarza, gdzie okazało się, że istnieje obawa zatrucia ciążowego i konieczna jest hospitalizacja. Pierwsze tygodnie w szpitalu były dla dziewczyny pobytem w raju – miękkie łóżko, regularne posiłki, opieka życzliwych ludzi. Wszystko zaczęło się psuć, kiedy trzeba było podać dane ojca dziecka. Grażyna milczała jak grób tak, jak kazano jej milczeć na temat upadłych księży, od dziewiątego roku życia. Personel – lekarze, pielęgniarki, położne; wszyscy, łącznie z kobietami na sali, traktowali ją od tej pory pobłażliwie i z politowaniem. Poza matką nikt jej nigdy, przez cały miesiąc nie odwiedził – było to aż nazbyt wymowne. Grażyna widziała w oczach tych wszystkich ludzi wypisane wiele określeń jednego słowa «kurwa». Nadszedł wreszcie dzień porodu z wielkimi komplikacjami, które zakończyły się cięciem cesarskim i narodzinami ślicznego chłopczyka – Rafała. Nieprzytomną matkę z trudem odratowano po narkozie. Przez długi czas czuła się bardzo źle i była bardzo słaba. Nie podnosił jej – ani na ciele, ani na duchu – nawet widok dziecka, które „nie wiadomo po co przyszło na świat”; tak wtedy o nim myślała w chwilach szczególnie głębokiej depresji. To dziecko było skalane, znienawidzone i przeklęte od chwili samego poczęcia. Księżowskie dziecko – jedyne, którego nikt nie przyszedł oglądać, podziwiać. Wszystkie matki miały odwiedziny mężów, narzeczonych, rodziców, bliskich i dalszych znajomych; do Grażyny nie przyszedł nikt. Przeżywała to bardzo boleśnie. Jej rodzice wyjechali w tym czasie na wczasy, gdyż ojciec zadecydował, że to za wielkie upokorzenie – przebywać w jednym mieście, kiedy ta „ulicznica” rodzi. A „ulicznica” z pociętym brzuchem leżała, modliła się i myślała czy znajdzie się ktoś, kto pomoże jej nieść małego Rafałka, ważącego (bagatela!) 5 kg. Zlitowała się nad nią siostra, która wbrew zakazowi ojca przyszła do szpitala akurat wtedy, kiedy można już było odebrać dziecko. Zaniosła je do pokoiku Grażyny, bo ona sama nie miała na to dość sił. Matka została sama ze swoim dzieckiem w upokorzeniu i ubóstwie, które można było tylko porównać z ubóstwem betlejemskiej stajenki.