Po przyjeździe z przymusowych wczasów, zaczęła odwiedzać ją mama. Jak mogła i na ile mogła pomagała córce, a przede wszystkim podtrzymywała ją na duchu, bo pieniędzy nie przynosiła prawie wcale. Dziewczyna była notorycznie niedożywiona, a często nawet głodna. Karmiła się nadzieją, że jakoś się z tego wszystkiego podźwignie – wróci na uczelnię i zacznie normalnie i godnie żyć. Ta złudna nadzieja, co do której nie było żadnych przesłanek, trzymała ją jakoś przy zdrowych zmysłach i dawała względną równowagę psychiczną. Grażyna wiedziała, iż popełniła życiowy błąd, za który musi odpokutować. Tak, jak wcześniej nie brała pod uwagę zabicia dziecka, tak i teraz nie myślała nawet o oddaniu go do przytułku czy rodziny zastępczej. Kochała to odrzucone i wzgardzone przez własnego ojca maleństwo tym bardziej, gdyż wiedziała, że ono ma tylko ją. Bardzo dużo i często modliła się żarliwie w swoim pokoiku do Boga o przebaczenie i poprawę losu. Brakowało jej jednak jednego – spowiedzi. Dla niej, wyrosłej na zasadach katolickich, nie było innego miejsca na pojednanie z Bogiem, jak tylko konfesjonał. Pragnęła wyrzucić z siebie grzech nieczystości, który popełniła; gotowa też była przyjąć każdą, nawet najtrudniejszą pokutę – byleby tylko Bóg nie karał jej i to wyklęte, nieślubne, księżowskie dziecko.
Poprosiła matkę, żeby ta została z małym na godzinę, a sama po raz pierwszy wybrała się na miasto. Chyłkiem przemykała się bocznymi chodnikami, unikając na wszelki wypadek znajomych twarzy i niezręcznych pytań w stylu: „co słychać”.
Szybko znalazła się na plebanii przy kościele i zadzwoniła do pierwszego z brzegu księdza. Z wielkimi oporami zgodził się zejść i wyspowiadać dziewczynę; czekała za nim dobre kilkanaście minut. Zrzędząc coś o codziennej Mszy i związanej z nią okazji do spowiedzi, wszedł w końcu do konfesjonału. Grażyna opowiedziała szczerze i do końca o wszystkim, nie wybielając i nie potępiając nikogo; zrelacjonowała po prostu fakty. Kapłan nie uwierzył jej albo grał tylko wielce zgorszonego jej postawą. Całą winę zrzucił na nią. Potraktował ją jak dziwkę, która…usidliła słabego człowieka i wlazła mu na siłę do łóżka. „…Uwiodłaś świętego kapłana; zniszczyłaś mu życie; zbrukałaś jego święte powołanie i próbowałaś go od niego odwieść!” – grzmiał duchowny. „Jawnogrzesznica” płakała, a alter Christus dalej walił w nią „kamieniami…” Mówił o karze ognia piekielnego dla gorszycieli i czarnych owiec w owczarni Jezusa. Dał jej w końcu rozgrzeszenie, uzależniając je od zachowania przez nią absolutnej tajemnicy co do zaistniałych faktów i przedmiotu spowiedzi.
Po raz kolejny w życiu dziewczyna została zmuszona do milczenia. Zresztą i tak by nikomu o niczym nie powiedziała. Ciągle – niczym małe dziecko – wierzyła w nieomylność i bezkarność księży. Co więcej, zahukana i poniżona, niemal uwierzyła we własną winę, chociaż fakty były zupełnie inne – to ona i jej nie chciane dziecko byli ofiarami, a nie sprawcami. Teraz patrzy już na tę sprawę nieco inaczej:
„…Winą obarczano tylko i wyłącznie mnie; wszyscy – może z wyjątkiem mojej matki. Dlaczego ja byłam winna!? Czy dlatego, że nie zabiłam dziecka!? Dlatego jestem winna po dziś dzień!? No to może zmieńmy naukę Kościoła!? Powiedzmy, że dzieci trzeba zabijać! Nie walczmy z aborcją! Nie róbmy nic wbrew sobie! Tak ma być…!??”
Po spowiedzi była zdruzgotana, ale na swój sposób szczęśliwa z rozgrzeszenia, które otrzymała. Przyrzekła sobie solennie, iż nigdy nikomu nie zdradzi z kim ma dziecko i liczyła, że wówczas Pan Bóg jej wybaczy. Tego przyrzeczenia dochowała przez ponad 20 lat, aż do spotkania ze mną. Wiedziała, że matka będzie również milczała jak grób, a rodzeństwo nie powie nic ze wstydu. Ojca już nie miała.
Tymczasem jednak do niej samej zaczęły docierać pogłoski – co i z kim zrobiła. Nikt nie znał personaliów „duchownego ojca”, ale w miasteczku aż huczało od plotek. Stało się to niedługo po tym, jak zaczęła wychodzić „na świat” pewna, że nikt nie zna jej tajemnicy. Wybiegała na krótko do sklepu z dzieckiem na ręku (nie miała za co kupić wózka), ale to wystarczyło, aby poczuć przenikliwy wzrok na swoich plecach, zobaczyć wymowne uśmieszki i poruszenie wokół siebie, a czasem usłyszeć nawet strzępy szeptów. Wiedziała, że wiedzą; potwierdziły to w końcu dwie napotkane koleżanki, siostra i matka. Najgorsze było źródło tej rewelacji – przekazywanej w 50 – cio tysięcznym mieście z ust do ust. Tym źródłem byli… księża. Grażyna dowiedziała się z czasem od wielu osób, w tym od jednego z samych kapłanów, że to właśnie wśród nich „wybuchła” fama o „…księżowskiej dziwce”. I tak już zdruzgotana do granic możliwości dziewczyna poczuła się jak zaszczute zwierze. Bała się już w ogóle wychodzić z pokoju, a niezbędne zakupy robiła jej matka. Tak wówczas, jak i dziś pani Grażyna jest święcie przekonana, że to upokorzenie i wszelkie dalsze szykany jakie ją spotykały – „zawdzięcza” księdzu, który najpierw grubiańsko potraktował ją w konfesjonale, a później ZDRADZIŁ NAJŚWIĘTSZĄ TAJEMNICĘ SPOWIEDZI. Prawdopodobnie podzielił się treścią Sakramentu ze swoimi kolegami – ostrzegając ich zapewne przed „…ladacznicą napaloną na księżowskie huje…” (takie m.in. określenie słyszała kiedyś Grażyna pod swoim adresem). Dalej wieść mogła wyjść poza plebanie np. przez gospodynię któregoś z księży, a one przejawiają często naturalną zdolność echolokacji i równie często korzystają później z tzw. poczty pantoflowej.
Wydawało się, iż wszystkie moce – ziemskie i niebieskie – sprzysięgły się przeciw Grażynie i jej dziecku. Znikąd nie mogła spodziewać się żadnej pomocy ani ukojenia dla upodlonej duszy. Żyła z tego, co wyniosła z domu jej matka. Gdyby nie wyrozumiałość gospodarza, u którego wynajmowała pokój, już dawno wylądowałaby pod mostem. Należność za wynajem (1.300 zł – w 1976 r.) często litościwie odkładał „na potem”.
Wtedy zjawił się ON – pan i władca – kapłan katolicki, ksiądz Antoni Joniec, rodem z Opolszczyzny. Jakimś sposobem dowiedział się gdzie przebywa Grażyna z synkiem. Ona, gdy go ujrzała… ucieszyła się. Tak, widok tego drania, który zrobił jej dziecko i zostawił na pastwę losu i ludzkich języków; jego widok wywołał na jej twarzy – uśmiech. Przez ułamek sekundy trwała ta radość. Tyle wystarczyło, żeby w serce dziewczyny wstąpił promyczek nadziei – że może do niej wróci; że będą razem, że dziecko będzie miało ojca, a ona… męża. Antek – stuprocentowy samiec – bardzo szybko sprowadził ją na ziemię. Uśmiechnął się kpiąco i powiedział na przywitanie:
„…No i co, klepiesz biedę, cierpisz…to dobrze, bardzo dobrze. Jak nie usunęłaś to cierpisz…”
Grażyna nic się nie odezwała; zacięła się w sobie i milczała. Zdążyła się już uodpornić na słowa, które ranią i bolą gorzej niż wbijane w serce szpile. Ksiądz Antoni tymczasem zaczął się rozbierać i nachalnie do niej przystawiać. Odepchnęła go ze wstrętem.
„…Gdzie byłeś kiedy prawie umierałam przed porodem; kiedy ojciec wyrzucił mnie z domu i nie miałam dokąd pójść i za co żyć!? Po co w ogóle przyjechałeś!?!”
Mężczyzna pomyślał przez chwilę, sięgnął do kieszeni i odliczył 1.700 złotych. „…Muszę cię w końcu zacząć utrzymywać…” – powiedział tonem plantatora do dopiero co kupionej niewolnicy. Kiedy kładł się na Grażynie, ona kombinowała tylko na co przeznaczy to 1.700 złotych… opłacenie zaległego czynszu, śpioszki dla dziecka, mleko, jedzenie… powtarzała w myślach, w rytm jego ruchów. „…Może starczy…” – zakończyła podsumowanie równo z jego orgazmem.
Scenariusz ich spotkań powtarzał się niemal dokładnie co jakiś czas – wymówki i kpiące spojrzenia na nią (na dziecko nigdy nie spojrzał); rzucane z pogardą pieniądze i seks. Antoni pozostał przy pierwotnej kwocie, którą dawał jej co miesiąc. Nigdy nie zwiększył sumy; nigdy też – nawet z okazji imienin czy 8 – go Marca – nie dostała od niego kwiatka, czekolady ani nawet…dobrego słowa. Traktował ją jak dziwkę; ciągle wypominał jej, że urodziła dziecko i zagmatwała mu życie. Kiedy odebrał już to, co jego zdaniem słusznie mu się należało (w końcu dawał jakieś pieniądze), wciągał spodnie, ubierał się bez słowa i żegnał ją „…tym samym – zimnym spojrzeniem…” A te jego 1.700 złotych starczało na czynsz za mieszkanie i skromne wyżywienie. Gdyby nie okazjonalna pomoc matki i tak by jej brakło na pieluchy, ciuszki dla dziecka i opał na zimę.