Grażyna, choć czuła się pogardzana i upokarzana przez Antoniego, nie miała wyrzutów sumienia, że oddaje się za pieniądze. Wiedziała przecież doskonale dlaczego ją finansuje; stało się to jasne już za pierwszym razem. Dziewczyna zrobiła się na swój sposób zimna i wyrachowana – „…skoro i tak wszyscy mają mnie za księżowską kurwę, to dlaczego mam nią nie być; tym bardziej, że od tego chama naprawdę coś mi się należy…” – myślała sobie dziewczyna. W rzeczywistości (są to już tylko moje odczucia) ta postawa miała jednak swoje odniesienie w miłości do dziecka. Grażyna miała już za sobą piekło
– niczym pogryziona, głodna, wygnana przez swoje stado wilczyca ze swoim młodym. Wszystkie jej myśli i działania skupiły się na jednym: jak zapewnić sobie i małemu przetrwanie! Nie chodziło jej już o aprobatę ojca, o powrót do domu; nie marzyła nawet o miłości i małżeństwie, bo kto wziąłby „księżowską kurwę” na dodatek z dzieckiem. Nie dziwiła się, iż ludzie tak właśnie ją postrzegają. Po raz pierwszy doświadczyła tego w szpitalu, kiedy nie przyznała się kto jest ojcem dziecka; wiadomo – tylko kurwa nie wie z kim ma dziecko! Na domiar złego – pewnego razu, kiedy szybkim krokiem szła z dzieckiem z zakupów, potrącił ją samochód. Chciała, jak zwykle, uciec prędko przed ludzkimi spojrzeniami i schronić się w swojej
– jakże skromnej – oazie ciszy i spokoju. Na szczęście dziecku nic się nie stało, ale ona była nieźle poturbowana. I tak, zamiast anonimowych, błyskawicznych zakupów – zrobiło się zbiegowisko ludzi patrzących z niedowierzaniem, jak wstaje pokrwawiona z ulicy, podnosi dziecko, które jej wypadło z rąk i ucieka w popłochu do parku. Jej syn jest dziś niemal pewien, że to jego ojciec wynajął kogoś, żeby „załatwił” za jednym zamachem jego i matkę. Wskazywał by na to fakt, iż kierowca oddalił się z miejsca wypadku, ale przecież…”wypadki chodzą po ludziach”.
Minęła przecudna wiosna, którą Grażyna mogła podziwiać przez małe okienko, wychodzące na podwórko budynku. Odetchnęła trochę po długiej chorobie Rafałka i planowała swoje nędzne życie. Lubiła opierać się łokciami o parapet okna i wystawiać twarz na ciepłe promienie słońca. W wolnych chwilach uczyła się z książek, które przyniosła jej z domu mama; wieczory spędzała przeważnie na modlitwie. Czasami miała święto – gospodarze zapraszali ją do siebie na jakiś lepszy film. Postanowiła, że kiedy minie lato, musi koniecznie wrócić na uczelnię. Nie wiedziała jeszcze jak to zrobi, ale jednego była pewna – nie podda się beznadziei i upodleniu, w jakim się znalazła. Odbije się od dna i zacznie normalnie żyć, bez niczyjej łaski i jałmużny! Mogła przecież założyć swojemu „dobroczyńcy” sprawę o przyznanie alimentów na dziecko; musiałby wówczas płacić co najmniej dwa razy tyle co płacił. Mogła też posłużyć się taką ewentualnością jak szantażem i wymusić na nim dużo większe kwoty. Wówczas miałaby szansę wyjechać z miasta i zacząć nowe życie, a nawet skończyć studia zaoczne. Niestety w środku była ciągle małą, dziewięcioletnią dziewczynką, której już wtedy wpojono, że księdzu wolno wszystko; księdza nie wolno skrzywdzić ani się mu sprzeciwić; a to, co robi, myśli lub powie ksiądz – jest zawsze dobre. Jej marzenia o lepszym życiu nie miały więc żadnych szans na powodzenie. Jeśli jeszcze tego wówczas nie rozumiała, karmiąc się nadziejami bez żadnych podstaw, to wkrótce miała się o tym przekonać.
Latem «PAN», jak go nazywa dziś pani Grażyna, pojechał „wielce zmęczony” na wczasy do swojej siostry, która mieszkała w NRD. Wrócił do kraju 25 sierpnia 1977 roku i tego samego dnia zjawił się u Grażyny. Oto, jak ona sama wspomina ten dzień i to, co się wtedy wydarzyło:
„…On wtedy przyjechał z tego NRD napalony jak idiota. Pamiętam jak zrzucił zaraz po wejściu marynarkę, zdarł spodnie i po prostu, gdy byłam nachylona nad tym dzieckiem, on mnie złapał i wziął tak, jak mężczyzna bierze kobietę… ja nie miałam czasu na żadną reakcję. A nawet gdybym miała, to nie wiem czy bym powiedziała – słuchaj, nie rób mi tego. Na pewno bym powiedziała – słuchaj, mam dni płodne, nie rób mi tego, bo faktycznie miałam. Ale czy mogłam mu się zupełnie przeciwstawić, skoro byłam od niego zależna finansowo i nie miałam nic kompletnie? No… chyba nie. Kiedy mu później powiedziałam – słuchaj, ja mam dni płodne, a on do mnie – i co z tego! I się okazało – co z tego, po miesiącu – znowu byłam w ciąży! Jak mu to powiedziałam, gdy przyjechał z tymi pieniążkami zasranymi, położył mi na stół należność za Rafała, przysunął swoją twarz do mojej i krzyknął – I CO! Jak to co, znowu jestem w ciąży – odparłam. Wyciągnął wtedy, jak za pierwszym razem autentyczne 3.000 złotych, rzucił na stół i powiedział:…I ty wiesz co masz z tym zrobić! Ja tego nie będę chował! Rozpłakałam się wtedy jak małe dziecko i powtarzałam przez łzy – nie zrobię tego…, nie zrobię…!”
Po wyjeździe Pana, Grażyna skontaktowała się jak mogła najszybciej z matką, a ta zadzwoniła do księdza Antoniego, żeby natychmiast przyjechał. Tak, jak obiecał, tak przyjechał dość szybko swoim samochodem. Matka długo z nim rozmawiała, najpierw przy córce, a później w cztery oczy. O dziwo! Antoni obiecał, że się… ożeni. Miał tylko sprzedać swój telewizor, meble, samochód i „zacząć nowe życie…” Jak się później okazało – grał tylko na zwłokę; zaskoczony nieoczekiwanym skomplikowaniem się sytuacji.
Kiedy pani Grażyna opowiadała mi o tym „przełomie” w postawie księdza Antoniego Jońca, zadałem jej pytanie – czy go jeszcze wówczas kochała? czy gotowa była dzielić z nim dalsze życie? Oto co mi odpowiedziała:
„…Ja, kochać… ja nie wiem. Być może bardzo chciałam, na pewno próbowałam. Być może zależało mi na tym, żebyśmy byli razem. Być może zależało mi na tym, żeby te dzieci miały ojca; żebym była normalnym członkiem społeczności. Nie chciałam chodzić ciągle przygarbiona i nasłuchiwać – z której strony, kto, co i gdzie mi zrobi czy powie, czy w jakiś sposób inny upokorzy…”
Drugi poród przebiegał z jeszcze większymi problemami niż pierwszy. Powodem było wrodzone zwężenie szyjki macicy. Miała okropne bóle. Termin porodu minął kilkanaście dni wcześniej, jednak lekarz ciągle czekał na normalne objawy porodowe, których nie było. Dosłownie minuty brakowały do pęknięcia macicy i jajników; „cesarkę” zrobiono dosłownie w ostatniej chwili. Po wyciągnięciu zdrowej dziewczynki, kiedy Grażyna obudziła się z narkozy, usłyszała słowa doktora:
„To prawdziwy cud,…nie mieliśmy nawet czasu spytać panią: kogo ratować, więc ratowaliśmy obie i… udało się!”
Urodziła się Ewa – podobna jak dwie krople wody do swojego ojca. Obecnie jest jego lustrzanym odbiciem; nawet porusza się w taki sam sposób jak on.
Tak więc Pan Bóg „pobłogosławił” nieformalny związek (jeśli to w ogóle można było nazwać związkiem) kolejnym dzieckiem. Tymczasem ojciec „rodziny” trafił na „dywanik” do swojego biskupa ordynariusza, samego wielkiego Alfonsa Nossola. Ten powszechnie znany i szanowany przez Polaków i Niemców „arcykapłan” Opolszczyzny, słynął ze swej surowości, ale był też uznawany za człowieka wielkodusznego i sprawiedliwego. Wszyscy jego poddani – kapłani i zakonnice – wiedzieli, że na Nossola jest tylko jeden, wypróbowany sposób: przyznać się samemu do winy, zanim „rozpali się gniew szefa”. Ksiądz Antoni, choć był świeżo upieczonym kapłanem, o takich sprawach wiedział doskonale, jak wszyscy inni. Z tego, co relacjonował później niedoszłej teściowej i swojej nieślubnej – został wezwany w związku z przeniesieniem na inną parafię. Ponieważ takie drobiazgi załatwia się zazwyczaj jednym „świstkiem”, a nie osobistą audiencją u samego „Dona”, więc nasz „bohater – dzieciorób”, w jak najbardziej uzasadniony sposób, po prostu „spękał”. Zaraz po otrzymaniu dekretu wyjąkał więc lojalnie i pokornie, że „…jest ojcem jednego dziecka, a drugie jest w drodze” (miało to miejsce na krótko przed narodzeniem Ewy). Ksiądz biskup, jak łatwo się domyśleć, cośkolwiek o tym wiedział i chciał potraktować całą sprawę szablonowo tj. przenieść delikwenta na inną parafię, a przy okazji udzielić mu stosownej reprymendy. Nos biskupa Nossola nie sięgał jednak zbyt daleko. „Siatka wywiadowcza” nie doniosła mu jeszcze, iż „bociek po raz drugi pikował nad pokoikiem Grażyny”. Dowiedziawszy się zatem o drugim dziecku, kazał zawezwać przed swoje oblicze „pokalaną” przez jego poddanego dziewicę.
Dziewczyna niezmiernie się zdziwiła tym wezwaniem; była bardzo przestraszona – bała się kolejnych szykan i upokorzenia. O dziwo, hierarcha zachował się bardzo na poziomie: był delikatny, kulturalny, wręcz przyjacielski. Już na wstępie zaznaczył, że zobowiązuje Grażynę do zachowania bezwzględnej tajemnicy, która miała obejmować nie tylko ich rozmowę, ale „całą sprawę”. Cóż to było za zobowiązanie
– już sama wcześniej o tym zadecydowała. Nie myślała nigdy, że przyjdzie się jej tłumaczyć przed biskupem. Ten, nie wdając się w szczegóły romansu, dał jej do wyboru trzy warianty:
– „zesłanie” księdza Antoniego za granicę, na parafię do Niemiec;
– przeniesienie go do Diecezji Białostockiej – dokładnie na drugi koniec Polski – tam, „gdzie wrony zawracają całymi stadami”;
– suspendowanie = pozbawienie prawa „bycia” księdzem, np. na rok.