Nie przesadzę, jeśli powiem, że na samej tylko alei Strumienia Kotów jakieś siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt procent rodzin obwiniono o drobne kradzieże i inne przestępstwa. Podczas tej nieustannej walki o napełnienie żołądka mało kto mógł uderzyć się w piersi i powiedzieć: „Jesteśmy czyści jak łza”. Na przykład w jednej rodzinie z naszego siedliska trzech z czterech synów odsiedziało wyroki. Po kolei szli do więzienia, a całą ich winą było pragnienie ratowania bliskich przed śmiercią głodową.
Zieleninę także wydzielano po kilkanaście dekagramów na dzień, wliczając do racji zewnętrzne liście kapusty, by ludzie się o nie bili. Racjonowano nawet wytłoki z soi, pozostałość po produkcji tofu. Z miazgi orzeszków ziemnych, z których wcześniej wyciśnięto olej, formowano duże placki; ten przysmak można było zdobyć jedynie dzięki znajomościom. Jedyną jadalną rzeczą, jaką pozwalano ludziom zbierać bezkarnie, były liście i młoda kora wiązów, którą potem mełli na papkę. W ciągu tych trzech lat wyginęły ogromne ilości syczuańskich drzew; umierały, całkowicie odarte z kory. Dzieci, zaopatrzone w bambusowe koszyki czy plecaki, wyzbierały do czysta źdźbła trawy i grzyby rosnące na zboczach gór; szpitale nie były w stanie pomieścić maluchów zatrutych niejadalnymi grzybami.
Moja najstarsza siostra zabierała pozostałe dzieci do pobliskiej wsi na poszukiwanie dzikiej cebuli, którą trudno było odróżnić od zwykłych chwastów. Kazała im przeszukiwać wysokie trawy, a sama szła na pola podkradać warzywa. Lecz wieśniacy czujnie strzegli swych żałosnych zbiorów i kiedy ją wytropili, przeganiali kijami. Czasami jednak udawało się jej wrócić z kilkoma mizernymi łodyżkami.
Trzeci Brat odmówił udziału w wyprawach po dziko rosnące warzywa, bo unikał kontaktu z rówieśnikami gorączkowo przeszukującymi zbocza gór i pola wieśniaków. Nie dołączył też do ludzi, którzy próbowali szczęścia z wędką na nabrzeżu. Dla niego rzeka była źródłem pożywienia. Nie przerażała go nawet najzimniejsza woda, kiedy dostrzegł w niej coś, co wydawało się jadalne. Skakał po obierki z warzyw, wodorosty, skórki od melona, cokolwiek się nadarzyło. Był wytrwałym pływakiem, nic nie było go w stanie powstrzymać, kiedy zmierzał do celu. Pochwyciwszy zdobycz, wracał na brzeg i zanosił ją do domu, a matka to myła, okrawała ze zgnilizny i wrzucała do woku. Zdarzało mu się wyłowić znoszony plastikowy sandał; szedł wtedy do punktu skupu materiałów wtórnych i sprzedawał go za parę fenów.
Lecz nie zawsze sprzyjało mu szczęście. Przeważnie woda niosła jedynie muł i wtedy zjawiał się w domu z pustymi rękami ku złośliwej satysfakcji Dużej Siostry. Ale i tak miał więcej szczęścia od innych dzieci, które nigdy nie powróciły z wypraw po jedzenie. Woda spływająca ze śnieżnych szczytów Cinghaj sprawiała, że rzeka przez cały niemal rok była lodowata, i jeżeli pływaka złapał skurcz, dotarcie do brzegu graniczyło z cudem, bo prędzej czy później wciągał go wir. Osłabione z głodu wyrostki nie miały szans.
Naturalnie ten, komu udało się przynieść do domu jedzenie, dostawał podczas posiłku największą porcję. Pewnego razu Trzeci Brat wrócił z kilkoma liśćmi rzepy, chodził po domu dumny jak paw, a kiedy nadeszła pora jedzenia, dosłownie rozpierała go radość.
Każde dziecko siedziało ze wzrokiem wbitym w miseczkę, bojąc się, że dostanie o kęs mniej, niż mu się należało. Czasem któreś usiłowało zagarnąć nieco więcej strawy, przez co wybuchały piekielne awantury, a nawet bójki. Moja najstarsza siostra, największa z gromadki, zawsze wychodziła z nich zwycięsko. Zdarzało się, że ojciec wracał z łodzi w trakcie takiej kłótni i wtedy kładł jej kres za pomocą bambusowego kija. Miał do tego prawo, bo jadł najmniej ze wszystkich.
3
W miejskim ogrodzie zoologicznym trzymano południowochińskiego tygrysa, niezwykle rzadkie i drogie zwierzę, należące do jednego z najbardziej zagrożonych gatunków na świecie. Dozorcy kazano go karmić żywą zwierzyną. Dookoła głodowali ludzie, lecz skoro w całej prowincji był tylko jeden taki tygrys, jemu należało się pierwszeństwo, podobnie jak kadrze politycznej wyższego szczebla przysługiwało pierwszeństwo przed średnią, i tak dalej, i tak dalej, aż do samego dołu drabiny społecznej. Opiekun tygrysa, drobny, przygarbiony mężczyzna, bardzo polubił drapieżnika. Był jedynym człowiekiem, któremu zwierzę pozwalało się do siebie zbliżyć. Gdy w razie choroby zastępował go czasowo jakiś inny dozorca, to musiał przerzucać jedzenie przez wysoki płot, aby uniknąć ataku. Czasem ludzi przerażało agresywne zachowanie tygrysa, kiedy właściwy opiekun zbliżał się do klatki; ale on wiedział, że jego pupilek tylko udaje, okazując w ten sposób przywiązanie. Dozorca był wzorowym pracownikiem zoo.
Nadeszła klęska głodu i opiekun tygrysa cierpiał tak samo jak wszyscy. Udało mu się jakoś przetrwać pierwszy rok, ale w drugim zaczął podbierać z tygodniowej racji tygrysa po jednym króliku, którego zabijał, gotował i zjadał. Gdy pewnego dnia tygrys rozszarpał dozorcę na kawałki, ludzie uznali, że uczynił to nie z głodu, ale ponieważ poczuł od niego zapach króliczego mięsa. Jednak to nie wyjaśnia, dlaczego, zjadając dozorcę, pozostawił jedną stopę. Po kilkudniowym śledztwie policja doszła do wniosku, że zwierzę w ten sposób ostrzegło następnego opiekuna, aby trzymał się z daleka od jego mięsa.
la historia krążyła między ludźmi przez jakiś czas, a potem o niej zapomniano; według mnie miała ona morał natury politycznej. W końcu tygrys również padł z głodu, a gdyby opiekun nie został wcześniej zjedzony, zapewne podzieliłby jego los.
Ludzie bez uprzywilejowanej pozycji radzili sobie, jak mogli. Na łodzi ojca każdy z marynarzy pokładowych dostawał rano trzy dekagramy ryżu na kleik na śniadanie, ponadto sześć deka na obiad i tyle samo na kolację. Najpierw ważono przydział, potem gotowano ryż, a gdy stawał się na wpół miękki, dolewano do pełna wody, bo wtedy napęczniałe ziarenka wchłaniały jej więcej i można było lepiej oszukać żołądek. Kiedy ryż się gotował, marynarze ani na chwilę nie schodzili z pokładu, czujnie obserwując się nawzajem, czy przypadkiem coś się komuś nie przylepi do palców.
Dzięki temu, że wciąż byli w ruchu, pracujący na łodzi mieli okazję wchodzić w podejrzane, aczkolwiek pożyteczne układy. Za każdym razem, gdy zawijali do portu, udawali się na poszukiwanie czegoś, co w danym miejscu można było zdobyć, a potem sprzedawali to w następnym porcie, zatrzymując zysk dla siebie. Nieodmiennie dochodziło do kłótni między tymi, którym się powiodło, a tymi, którym się nie udało, po czym ci drudzy donosili 'na pierwszych. Kara była błyskawiczna i surowa: delikwent z miejsca tracił pracę, co oznaczało większy przydział ryżu dla pozostałych członków załogi.
Ojciec był nazbyt przyzwoitym człowiekiem, aby bezwzględnie walczyć o swoje, więc nawet takie mało nadające się do jedzenia rośliny jak kolczaste kaktusy były poza jego zasięgiem. Kiedy kwitły palmy, niezłą zdobycz stanowiły ich duże stożkowate kwiaty, ale zawsze ktoś bywał szybszy od ojca. W najlepszym wypadku udawało mu się naciąć korzeni palmowych drzew; gotował je, żeby straciły goryczkę, i kroił w plastry. Smakowały okropnie, lecz i tak były znacznie lepsze od niektórych rzeczy, jakimi ludzie usiłowali zasycić głód. Myśl o matce, poszukującej z pięciorgiem drobiazgu jadalnych roślin w górach, zwiększała jego determinację, by jeszcze bardziej zacisnąć pasa i jeść ledwie tyle, żeby przeżyć, a resztę przynieść do domu.
Pewnego dnia ojciec poślizgnął się, wychodząc z kabiny, i upadł na główny pokład. Uderzył o niego głową, a kiedy próbował wstać, stoczył się do wody. Krew trysnęła z ciętej rany na głowie, ale do szpitala trafił dopiero, gdy przepłynęli z Ipin do Luczou. Badanie wykazało, że doszło do poważnego uszkodzenia wzroku.