W mieszkaniu Mamy Wang, naprzeciwko kuchni, rozległ się płacz. Chwilę później drzwi zatrzasnęły się z hukiem.
– Przez cały dzień nic, tylko się awanturujecie! Przez was skończę w krematorium! – Mama Wang usiłowała przerwać kłótnię, lecz swym pomstowaniem jeszcze bardziej ją podsycała. Jej najmłodszy syn i jego żona, rodzice trojga dzieci, co dwa, trzy dni urządzali nam przedstawienie. Atmosfera była tak napięta, że kiedy dwie córki Mamy Wang zjawiały się w domu, nie mogły w nim usiedzieć dłużej niż parę godzin.
Drugi syn Mamy Wang zaciągnął się do Armii Ludowo-Wyzwoleńczej w 1956 roku, gdy rozgorzał bunt we wschodniej części Tybetu, i został wysłany na granicę między Syczuanem i Tybetem. Tybetańscy pasterze poruszali się na koniach jak wiatr, atakowali obozy nocą i ucinali głowy jeńcom. W końcu rząd zdecydował się wyprawić spadochroniarzy z miotaczami ognia, żeby powstrzymali szalonych jeźdźców. Wysyłając do walki z rebelian-tami niedoświadczonych rekrutów, takich jak drugi syn Mamy Wang, pchano ich prosto w objęcia śmierci.
Z dnia na dzień Mama Wang zyskała status krewnej męczennika i odtąd zawsze w Dniu Żołnierza oraz w Nowy Rok przy dźwięku gongów i bębnów wmaszerowywał na podwórko naszego siedliska Komitet Dzielnicowy, żeby na drzwiach Mamy Wang powiesić List Honorowy z czerwoną urzędową pieczęcią. Któregoś roku przyznano jej nawet małą drewnianą plakietkę z napisem złożonym czerwonymi literami: „Czcigodna Rodzina Męczennika”, którą zawieszono nad drzwiami, tak aby wszyscy mogli ją widzieć. Mama Wang pławiła się w chwale i rozpływała w uśmiechach. Przy każdej kłótni z najbłahszego nawet powodu wypowiadała doniosłe słowa: „Jestem krewną męczennika”.
– Twój syn nie żyje, a ty nie uroniłaś ani jednej łzy! – wyrzucała jej najmłodsza synowa podczas kłótni.
– Dlaczego miałabym się smucić? – odpowiadała święcie oburzona. – On stracił życie w obronie rewolucji, nie mogę czuć się szczęśliwsza.
Ze wszystkich dzieci Mamy Wang ten syn najlepiej się prezentował i był najbardziej posłuszny. Uczył się świetnie i na pewno poszedłby na uczelnię, gdyby w wieku dziewiętnastu lat, gdy tak łatwo ulega się emocjom, nie uznał, że służba w Armii Ludowo-Wyzwoleńczej przynosi większą chwałę.
– Kiedy chłopak jest za dobry, diabły się za nim rozglądają -słyszano, jak mruczy pod nosem Wujek Wang w swoje wolne dni. Ten człowiek, uosobienie cierpienia, nieodmiennie sam skracał sobie urlop, żeby wrócić na statek. Między łóżkiem a komodą wisiała na ścianie mała czarno-biała fotografia oprawiona w ramki. Przedstawiała uśmiechniętego drugiego syna, wtedy ucznia gimnazjum. Ilekroć na nią spojrzałam, przebiegał mnie dreszcz na myśl o jego głowie toczącej się po ziemi.
Kiedy tutejsze trzy- lub czteroletnie dzieci zaczynały chodzić do przedszkola, prowadzono jej grupami do miejscowego Muzeum Walki Klasowej. Ponieważ za przedszkole trzeba było płacić kilka juanów, stałam po drugiej stronie muru i z zazdrością słuchałam, jak przy akompaniamencie akordeonu śpiewają: „Nigdy nie zapomnij o cierpieniach klasy”. Dopiero gdy skończyłam siedem lat i poszłam do szkoły, spotkało mnie to szczęście, że mogłam wejść do muzeum i obejrzeć wystawę narzędzi tortur, za pomocą których reakcjoniści katowali rewolucyjne masy, oraz przerażające zdjęcia zamordowanych rewolucjonistów. Było tam też trochę ohydnych fotosów przedstawiających egzekucje kontrrewolucjonistów po zwycięstwie rewolucji ludowej.
„Miej się zawsze na baczności, bo niedobitki Kuomintangu ukrywają się pod wieloma przebraniami! Powieści rewolucyjne pokazują, jak pobitym agentom Kuomintangu rozkazano zniszczyć to miasto i położyć kres szczęśliwemu życiu w Chinach. Nigdy nie zapominaj o walce klasowej, donoś policji i rejonowym władzom partyjnym o sabotażystach kryjących się w ciemnych zakamarkach społeczeństwa”.
Te niekończące się ostrzeżenia i napomnienia sprawiały, że my, dziesięciolatki, oglądaliśmy się przez ramię ze strachem, jak gdyby dokoła czyhali tajni agenci. W deszczowe, ponure dni, kiedy ludzie nosili stożkowate kapelusze, aby osłonić twarze, wszyscy wyglądali niepokojąco.
Rzadko zachodziłam do Mamy Wang, bo jej zarozumiały uśmiech krewnej męczennika kojarzył mi się z Muzeum Walki Klasowej, a takie myśli nocą zmieniały się w koszmary.
Wylałam brudną wodę z woka, powiesiłam go na kołku wbitym w ścianę, następnie wzięłam szpatułkę, pałeczki oraz stos miseczek i czym prędzej opuściłam kuchnię. Ponieważ wiedziałam, że tak naprawdę Mama Wang boi się swego najmłodszego syna, a groźby wykrzykuje jedynie po to, aby dać upust złości, prędzej czy później poszuka sobie nowej ofiary. I rzeczywiście, kiedy w drodze do naszego pokoju mijałam schody po lewej stronie korytarza, rzuciła się na mnie z krzykiem:
– Dlaczego żarówka pali się o tej porze?! Jeszcze jest jasno! Ślepa jesteś czy co?! Rząd wzywa nas do oszczędzania energii; liczy się każda kilowatogodzina i każda kropla wody! Te dobrodziejstwa zostały okupione krwią! Serce mi pęknie, jak przyjdzie rachunek za prąd w tym miesiącu! – Z jej zatroskanego tonu przebijała ogromna pewność siebie.
Zamierzałam powtórzyć matematykę, ale ta niekończąca się tyrada tak mnie wyprowadziła z równowagi, że wstałam i wyszłam na dwór. Było ciemno, miałam wrażenie, że niebo lada chwilę spadnie mi na głowę. „Jest jeszcze jasno”, akurat! Nie tylko ty płacisz za prąd! Wszyscy za niego płacimy, odcięłam się w myślach Mamie Wang. A potem przypomniały mi się zdjęcia straconych rewolucjonistów i kontrrewolucjonistów. Cała ściana zdjęć. Zastanawiałam się, dlaczego wszyscy zabici kontrrewolucjoniści mieli spodnie opuszczone do kolan. Krwawa szara masa u góry i coś lepkiego czarnego tam niżej. Ktoś powiedział, że nie chciano dopuścić, aby skazańcy popełnili samobójstwo albo uciekli w drodze na miejsce egzekucji, więc zabierano im pasy podtrzymujące staromodne, luźne spodnie. Ale to, co mieli między nogami… dlaczego to było takie brzydkie? Czy tylko podczas egzekucji złych mężczyzn wystawiano na widok publiczny tę brzydką rzecz?
3
Wszyscy ludzie, którzy wcześniej wystawali na dworze, żeby się ochłodzić albo poplotkować ze znajomymi, rozeszli się do domów, więc usiadłam pod latarnią i po cichu powtarzałam lekcje. Opadały mi powieki, litery pływały i falowały przed oczyma. Bojąc się, że ktoś może zaryglować bramę, co rusz się na nią oglądałam, bo potem musiałabym wołać bez końca, zanim ktoś by mi otworzył. Wreszcie, ledwo trzymając się na nogach, wzięłam książkę i stołeczek, wróciłam do siedliska, zamknęłam za sobą bramę i zasunęłam ciężki rygiel. Dokoła panowała martwa cisza. Wściekłość i wrzaski zdawały się należeć do poprzedniego życia. Cisza odrealniała to miejsce.
Drzwi na poddasze były uchylone, więc weszłam do środka, zamykając je za sobą. Minęło babie lato, nocą robiło się chłodniej. Lekki wiatr wpadał przez świetlik w dachu i choć w pokoju nie panowała już taka duchota, nadal było za ciepło na spanie pod kocem. Przebrałam się w bawełnianą nocną koszulę, położyłam na słomianej macie i nakryłam prześcieradłem. Niespodziewanie usłyszałam, jak Czwarta Siostra i jej chłopak, Dehua, przewracają się na łóżku za zasłoną, i w jednej chwili opuściła mnie senność.
Czwarta Siostra zajmowała łóżko naprzeciw drzwi, na którym kiedyś my, wszystkie dziewczynki, tłoczyłyśmy się razem. Mnie przypadła wąska prycza przy drzwiach, poprzednio należąca do moich dwóch braci. Sufit schodził ukośnie od lewej ściany ku prawej; najniższy był nad moją głową. Sprana zasłona, dzieląca poddasze, odkąd dorosłyśmy, miała szarobury kolor. Za kawałkiem płótna, zawieszonym w poprzek pokoju, stał nocnik.