Coś zaszeleściło. Dehua odchylił róg zasłony i poszedł wysiusiać się do nocnika. Kiedy wrócił do łóżka, to samo zrobiła Czwarta Siostra.
Leżałam z zamkniętymi oczami, słuchając ciurkania za zasłonką. Moje nozdrza wypełnił kwaśny odór, lecz ani drgnęłam, dopóki oboje nie położyli się spać. Dopiero wtedy przewróciłam się na plecy i leżałam ze wzrokiem wbitym w świetlik.
Odkąd sięgałam pamięcią, mężczyźni i kobiety w mojej rodzinie zawsze mieszkali razem. Poczucie wstydu i prawo do prywatności stały się pojęciami abstrakcyjnymi. Przyzwyczailiśmy się do tego. Jednak teraz Czwarta Siostra sprowadziła do domu chłopaka; obecność obcego mężczyzny w naszym i tak już ciasnym pokoju wprawiała mnie w zażenowanie.
Światło księżyca sączyło się przez świetlik; w niebieskiej poświacie ciemne jak smoła poddasze wyglądało niepokojąco. Bezdomne koty spacerowały po luźnych dachówkach okapu, ich ciężkie kroki nasuwały myśli o intruzie przyczajonym w ciemnościach, podglądającym z dachu życie toczące się w domu. Nocą w tym zrujnowanym siedlisku słychać było mnóstwo zatrważających odgłosów. Niespodziewanie przypomniałam sobie o tajemniczym mężczyźnie, śledzącym mnie w ciągu dnia. Czemu chodził akurat za mną, a nie za jakąś inną dziewczyną? Pierwszy raz przeszedł mnie dreszcz na tę myśl. Dlaczego, zastanawiałam się, przyszłam na świat w miejscu pozbawionym szczęścia? Czemu jestem lekceważona, zaniedbywana i smutna?
Podciągnęłam koszulę, bo ciężko mi było oddychać. Moje ciało zdążyło już przybrać kobiece kształty. W ciemności nocy skóra na pozbawionych wdzięku wypukłościach była niezdrowo blada. Miałam prawie osiemnaście lat, czas poznać jaśniejsze strony życia. Ale jak dotąd nic ich nie zapowiadało. Potrzebne mi są marzenia, myślałam przygnębiona. Niczego nie osiągnęłam, a przyszłość nie rysowała się lepiej. W szkole zdawałam się brnąć w ślepy zaułek. Im więcej się uczyłam, tym trudniej mi przychodziło zapamiętywanie wszystkich formuł i socjalistycznych teorii. Żaden z mieszkańców alei Strumienia Kotów nigdy nie został przyjęty na uczelnię, więc co kazało mi sądzić, że dziewczyna taka jak ja, na którą nikt nie zwracał uwagi, stanie się wyjątkiem? Nie miałam lepszych stopni niż inni uczniowie, byłam pewna, że skończę jak wszyscy na tym wzgórzu: będę nosić piach, wylewać nocniki i wychowywać dzieci.
Postanowiłam, że obojętnie co się dalej stanie, muszę marzyć. Najbardziej niewiarygodne marzenia są lepsze niż ich brak. Bez nich jestem skończona, do końca życia pozostanę skazana na harówkę jak wszystkie kobiety z Południowego Brzegu.
4
Kiedy wstałam wcześnie rano, ojciec siedział na stołeczku przy schodach i w bambusowej fajce palił tani tytoń o gryzącym dymie. Odwróciłam głowę, chcąc uniknąć irytującego obłoku. Nigdy nie widziałam, żeby ojciec jadł cokolwiek rano. Palił tylko fajkę. Jako mała dziewczynka wierzyłam mu, kiedy mówił, że nie jest głodny. Gdy podrosłam, zrozumiałam, iż odzwyczaił się od jedzenia śniadań podczas klęski głodu. Im mniej jadł, tym więcej zostawało dla nas, dzieci. Potem, kiedy pożywienia starczało dla wszystkich, było za późno na zmianę nawyków. Poranny posiłek szkodził mu na żołądek.
Ojciec odłożył fajkę i wyjął z kieszeni szeleszczący nowiutki banknot – starannie złożone pół juana. Zanim wcisnął mi go do ręki, rozejrzał się szybko po pokoju, czym wprawił mnie w zdumienie. Dlaczego robi z tego taką tajemnicę? Zaniosłam pieniądze na poddasze, które teraz, w pełnym słońcu, wyglądało jakoś obco. Zasłona dzieląca pokój była na wpół odsunięta; Czwarta Siostra i Dehua zniknęli. Spod zmiętej pościeli na ich łóżku sterczały luźne bambusowe pręty. Usiadłam na moim posłaniu i wysypałam podręczniki na podłogę. Gdy chmury przesuną się ponad wzgórze, na poddaszu zapanuje półmrok.
Na schodach zadudnił głos matki. Znowu muszę zejść nad rzekę, mówiła do ojca. Parę dni temu robiłam pranie, a kosz już jest pełen brudnych rzeczy.
Wpatrywałam się w nowy banknot w mojej dłoni, słuchając, jak matka idzie do bramy. Nagle mnie olśniło! Przecież dziś jest dwudziesty pierwszy września! Moje osiemnaste urodziny! Nic dziwnego, że ojciec wsunął mi pieniądze.
Matka wczoraj ani słowem nie wspomniała o moich urodzinach i naturalnie teraz, kiedy szła z praniem nad rzekę, na pewno nie zaprzątała sobie nimi głowy. To były moje osiemnaste urodziny, powinna wiedzieć lepiej ode mnie, jakie znaczenie ma ten dzień dla dziewczyny. Czyżby mnie unikała? Nie, po prostu zapomniała, i tyle. A co za różnica, gdyby pamiętała? Nie interesowało jej nic, co mnie dotyczyło.
Zeszłam na dół, celowo nie odzywając się do ojca.
Idąc w górę po zboczu ku alei Szkoły Średniej, minęłam internat podstawówki, gdzie kilku emerytowanych nauczycieli, siedząc lub stojąc w otoczeniu wnuków, przyglądało się przechodniom. Jakaś siwowłosa kobieta przywołała mnie i powiedziała, że widziała Dużą Siostrę. Nie była sama, oznajmiła. Niosła podróżną torbę przewieszoną przez ramię i szła w towarzystwie niskiej, krępej kobiety. Sporo ludzi się tu kręciło, więc nie udało mi się przyciągnąć jej uwagi.
Długo wyczekiwana Duża Siostra wreszcie wróciła. Po paru krokach zaczęłam się zastanawiać, czy to możliwe, aby siostra, przebywając w Czungcing, nie pokazała się w domu. Dlaczego? Przecież nie należała do osób ukrywających swe sprawy przed ludźmi. Stara kobieta musiała się pomylić.
Skierowałam się na Kamienny Most. Panował tu wielki tłok Była niedziela, dzień ładny, ani deszczowy, ani nie za gorący, więc ludzie zewsząd ściągali na targ. Pośród towarów porozkładanych na dwóch ulicach wyznaczonych do handlu przez władze, oprócz produktów rolnych przywiezionych ze wsi przez chłopów, można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Nawoływania, odgłosy targowania się i uporczywe brzęczenie much tworzyły kakofonię dźwięków. Klienci, chcąc mieć pewność, że mięso, które kupią, jest świeże, żądali, aby zwierzęta zabijano na ich oczach. Handlarz siedzący na długiej ławie wyjął żabę z bambusowego kosza, podciął jej gardło, z wprawą obciągnął ze skóry i wypatroszył, a blade żabie udka ciągle drgały. Ręce sprzedawcy i fartuch były wymazane krwią, stos czerwonych i poczerniałych jelit, wątróbek i płucek leżał u jego stóp, dookoła walały się zielone skórki. Zabite żaby leżały w misce splątane kończynami, różowa od krwi woda spływała pod murem.
Zeszłam po kamiennych stopniach, omijając najbardziej zatłoczoną część ulicy. Jednak wszędzie przewijał się tłum, dorośli prowadzili dzieci, śmiali się i rozmawiali, ot, szczęśliwe, kochające się rodziny. Na poczcie, w kinie, w herbaciarniach – wszędzie panował tłok. Przeciskając się przez ciżbę, minęłam atelier fotografa. Dla mnie czy dla ojca pół juana było ogromną kwotą, ale nie wystarczyłoby mi nawet na najtańsze zdjęcie. Na wystawie, którą kiedyś zdobiły portrety kobiet i mężczyzn z odznakami przewodniczącego Mao i małymi czerwonymi książeczkami, stały teraz upozowane fotografie uśmiechniętych kobiet z trwałą ondulacją. Po przeciwnej strome ulicy znajdowała się apteka, a obok dom towarowy. Szybko weszłam do środka.
Chodziłam od gabloty do gabloty, nie znajdując niczego, na co byłoby mnie stać. Widziałam dużo kosmetyków – szminek, różów, konturówek, ale wszystko było dla mnie za drogie. Poza tym te drobiazgi kojarzyły się z „pięknem”, pojęciem, którego znaczenie jakoś mi uleciało.