Выбрать главу

Weszłam na najwyższe piętro, skąd roztaczał się wspaniały widok na okolicę. Na północy płynęła Jangcy, na jej północnym brzegu rozciągała się Zielona Trawiasta Równina, wznosiły się stocznie i stała zabytkowa wieża. Nieco bardziej na wschód widziałam plac Przy Kamiennym Moście, który z tej odległości wcale nie wydawał się taki duży. Z jednej strony ograniczał go targ, z drugiej pasy pól uprawnych, a pozostałe dwa boki wytyczały odrapane budynki niewiadomego przeznaczenia oraz stalownia i Więzienie Regionalne Numer Dwa, gdzie więźniowie polityczni i recydywiści odsiadywali długie wyroki.

Pierwotnie plac Przy Kamiennym Moście był kawałkiem ziemi ornej, która nie nadawała się do uprawy z powodu nagromadzonych tam stosów śmieci i pokruszonych cegieł. W ciągu ostatnich dwóch lat mojej nauki w gimnazjum dwa razy w tygodniu zwalniano nas z lekcji, abyśmy w czynie społecznym nosili piach z nadbrzeża do niwelowania terenu, tak by zmienić to miejsce w przyzwoity skwer. My, dzieci, pracowaliśmy ramię w ramię z dorosłymi, żeby pomóc im wykonać normę. Praca była ciężka, ale za każdym razem udawało mi się sprostać wyznaczonym zadaniom.

Najdonioślejszy okres w historii placu Przy Kamiennym Moście to czas, kiedy ustanowiono go miejscem publicznych masowych rozpraw. Na drewnianej platformie umieszczono wielkie głośniki, wszędzie powiewały transparenty i sztandary. Po rozprawach uzbrojeni strażnicy zapędzali skrępowanych przestępców na ciężarówki. Stali tam, nisko opuszczając ogolone głowy, a na szyjach mieli zawieszone drewniane tabliczki, które klasyfikowały ich według popełnionych przestępstw: „morderca”, „gwałciciel”, „kontrrewolucjonista”, „defraudant”, „złodziej” i jeszcze jedno określenie, którego nie rozumiałam – „sodomita”. Ich nazwiska, wypisane niżej, były przekreślone czerwonym tuszem. Potem ciężarówki z więźniami krążyły powoli głównymi ulicami Południowego Brzegu jako ostrzeżenie dla ludności. Kilka lat wcześniej przy nasypie na skraju placu odbywały się egzekucje, ale wywoływały takie podniecenie i chaos, że czasami dochodziło do niepożądanych sytuacji; a to pluton egzekucyjny strzelał ze zbyt dużym rozrzutem, a to skazańcy wykrzykiwali obelgi pod adresem Wielkiego Wodza i Wielkiej Partii. Pewnego razu więzień z rozłupaną czaszką ruszył prosto na widzów, wprawiając ich w śmiertelne przerażenie. Zdarzały się też próby ucieczki. Po tych wypadkach ostatni akt dramatu, egzekucję, przeniesiono do górskiego wąwozu, skąd nie można było zbiec.

O mało nie straciłam życia na tym placu. W roku, w którym ukończyłam gimnazjum, odbywał się publiczny proces rewolucyjnych buntowników – młodych mężczyzn, którzy z nadmierną gorliwością potraktowali swój udział w rewolucji kulturalnej. Oskarżono ich o „pobicia, chuligaństwo i grabież”. Podczas walki między frakcjami ich kule dosięgły przeciwników, więc rachunki za krew należało wyrównać krwią. Dla celów edukacyjnych nauczyciele przyprowadzili na rozprawę uczniów. Tamtego dnia na placu zgromadziło się co najmniej dziesięć tysięcy ludzi; nawet szczyty murów były gęsto oblepione. Akurat w chwili, kiedy zamierzano rozpocząć egzekucję, niebo podemniało, rozpętała się burza i lunął deszcz. Policja nie pozwalała zebranym się rozproszyć, nikt nie śmiał się ruszyć, choć wszyscy byli przemoknięci do suchej nitki. Nagle część muru runęła i około dwunastu osób spadło na ziemię. Wybuchła panika: ludzie, którzy już i tak mieli napięte nerwy, rzucili się do ucieczki przez wyrwę w murze, tratując tych, którzy wcześniej spadli. Trzęsąc się ze strachu, przykucnęłam i trwałam nieruchomo. Ogarnięci paniką ludzie biegli tuż obok mnie, depcząc się nawzajem. Nie pomagały komunikaty płynące z głośników, a pędzące samochody policyjne i ambulanse jeszcze pogłębiały zamieszanie.

„Posypały się głowy niewinnych, potrzaskały czaszki. Niebo na to nie pozwoli, zażąda zapłaty”. Te słowa wypowiedział żebrak, który siadywał na kupie popiołu na tyłach restauracji. Ktoś o tym doniósł i zabrała go policja.

Kiedy przerażona i ubłocona wracałam do domu, widziałam, jak ludzie, stojąc pod murami w małych grupkach, rozmawiają szeptem i mrugają przy tym znacząco.

5

Zanim ukończono budowę placu, rozeszła się wiadomość o śmierci Mao Tse-tunga. Był wrzesień 1976 roku. „Gdy dziewiątki się nakładają, imperatorzy upadają”. Tym, którzy pracowali przy budowie placu, przypadł w udziale zaszczyt uczestniczenia w wielkiej akademii żałobnej; pozostałym musiały wystarczyć skromniejsze uroczystości w zakładach pracy.

Tamtego dnia plac Przy Kamiennym Moście udekorowano białymi kwiatami i czarnymi szarfami. Obecność uzbrojonej poliq”i potęgowała atmosferę grozy. Nastrój czyniło jeszcze bardziej podniosłym grzmiące z głośników przemówienie następcy Mao, Hua Kuo-fenga, w dziwacznie prowincjonalny sposób akcentującego słowa. Łkanie przechodziło w zawodzenie, wokół widziałam twarze zalane łzami, a nie ma nic bardziej zaraźliwego od płaczu. Miałam czternaście lat, strach przepełniał mi serce, łzy same cisnęły się do oczu. W końcu ja także straciłam panowanie nad sobą i zaszlochałam.

Po ceremonii, kiedy nauczyciel przyprowadził nas z powrotem do szkoły, sprawdzono nam oczy jak stadu bydła. Czy były wystarczająco czerwone? Odpowiednio zapuchnięte? Dostatecznie smutne? Tak właśnie powinna się objawiać bezgraniczna lojalność w stosunku do Wielkiego Przywódcy. W moim przypadku łzy łatwo płynęły, lecz równie szybko wysychały. Ale wyglądałam na bardzo smutną, zresztą jak prawie każdego dnia. Choć raz melancholia, która zniechęcała do mnie ludzi, przyniosła mi korzyść.

6

Jednego roku deszcze przez wiele dni zalewały aleję Przy Kamiennym Moście, zmieniając drogi i ulice w błotne szlaki. Śmieci spłynęły wraz z wodą podczas burz i powodzi, a zmyte kamienne schody zrobiły się takie czyste, że można by się na nich położyć i zdrzemnąć. Rzeka też zmieniła wygląd; na jej powierzchni unosiły się chaty o dachach ze strzechy, drewniane szafliki, drzewa wyrwane z korzeniami, a nawet zwłoki, choć trudno było odgadnąć, czy należały do psów, świń czy ludzi. Ludzie pływali na własnoręcznie zbitych tratwach i wyławiali co wartościowsze przedmioty. Z zazdrością patrzyło się na kogoś, kto ściągnął zegarek z topielca, i wcale nie dlatego, żeby zegarki były szczególnie cenne; po prostu takiego czynu nie uważano za kradzież, bo przecież czasomierz zdecydowanie nie przyda się nieboszczykowi.

Pewnego dnia gruby malarz mebli, który mieszkał przy alei Strumienia Kotów, wyszedł z domu i dumnie paradował z pięcioma zegarkami, które pościągał z trupów. W mgnieniu oka zgarnęła go policja, mimo że krzyczał przez całą drogę, iż nie należy do rabusiów, którzy po dokonaniu grabieży wpychają swe ofiary do rzeki.

Podczas nawałnic woda porywała całe walące się chaty, z meblami i rupieciami włącznie. Jednak zbudowany na palach Dom na Wodzie jakimś cudem oparł się żywiołom. Trzy dni po tym, jak opadły wody, sklep, z plamami grzyba na ścianach, wznowił działalność. Teraz, kiedy minęły burze, smakowity zapach sakiewek z mięsnym nadzieniem i bułeczek gotowanych na parze wypełniał okoliczne uliczki. Ludzie powiadali, że właściciel zawdzięcza sukces swojemu ojcu, który studiował magię taoistyczną na górze Emei i korzystał z tajemnej wiedzy, nadziewając bułeczki. Mnie obchodziło jedynie, jaki pyszny był farsz, czy było go dużo i jak cudownie świeżo wyglądały cebulka i czosnek.

Kiedy opuściłam dom towarowy, podeszłam pod górę do kina. Zawsze lubiłam oglądać filmy i nieważne, czy były kolorowe i czy miały wyraźny dźwięk; najważniejsze, aby poruszały się obrazy. Każdy film mnie zadowalał, nawet dokument o krajobrazach Chin czy o przywódcach witających zagranicznych dostojników albo o samolotach opylających pola. Czasami ojciec wsuwał mi kilka fenów na projekcję w szkole, abym mogła zaspokoić swoje tęsknoty. Lecz teraz po raz pierwszy sama wybiorę sobie film – i ta myśl wprawiła mnie w podniecenie. W mojej duszy toczyła się ostra walka między zapotrzebowaniem na strawę fizyczną i intelektualną.