Mężczyzna, który siedział naprzeciw niej w restauracji, wyglądał zniewalająco. W białym garniturze, ze świeżo przystrzyżonymi włosami, był przystojniejszy od gwiazdorów z plakatów; modna fryzura lśniła od brylantyny, wyraziste oczy patrzyły spod ładnie zarysowanych brwi. Zdecydowanie nie przypominał tych gogusiów z filmów z lat trzydziestych i czterdziestych ani zniewieściałych aktorów teatralnych z tamtego okresu. Ośmiokątna lampka na stole rzucała dyskretne światło, zastawa o błękitnych wrąbkach była z cienkiej, niemal przezroczystej porcelany. Na niebo wypłynął księżyc i rozbłysły gwiazdy. Za oknem migotały światła miasta rozciągniętego na wzgórzach. Matka nie jadła, siedziała z pochyloną głową i dłońmi na podołku.
O czym rozmawiali? Zapominając o skrępowaniu, jakie wywołał elegancki strój i pierwszy w życiu pobyt w ekskluzywnej restauracji, słuchała z uwagą, kiedy opowiadał jej historię swego życia. Nie wiem, kiedy matka przekazała ją Dużej Siostrze, ale oto co usłyszałam…
Powiedział, że pochodzi z Anjue w prowincji Syczuan. W rodzinie panowała taka bieda, że matka musiała brać pranie do domu, a ojciec był tragarzem lektyki. Na jedenaścioro dzieci przeżyło zaledwie dwoje: ósme i ostatnie. Matka dała mu na imię Długowieczny Chłopiec, mając nadzieję, że będzie żył długo i szczęśliwie. Na młodszego brata wołali Płonące Polano, aby zrównoważyć zły wodny element w jego łosie, odkryty przez wróżbitę.
W 1938 roku w powiecie Anjue wybuchła epidemia, po której nastąpiła susza i oboje rodzice zmarli w przeciągu tygodnia. Miał wtedy czternaście lat, a jego brat pięć, więc utrzymywali się z żebrania. Któregoś dnia w grupie żołnierzy szukającej rekrutów wypatrzył swojego wuja, który wyjechał z małego miasteczka przed wielu laty. Dołączył do niego jako kuchcik, bo wuj był kucharzem. Dowódca pozwolił chłopcu zostać, bo nie należał mu się żołd, a w armii brakowało ludzi. W 1942 roku, kiedy wojsko rozłożyło się obozem w Czungcing, był już młodszym oficerem. Przed końcem wojny z Japończykami w tym mieście do triady należało jakieś sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt tysięcy ludzi, wliczając w to praktycznie całą armię. Został wtedy członkiem piątego rzędu w generacji zwanej „rytuał”, nic zatem dziwnego, że brygadzista zachował się wobec niego służalczo. Wpływy „rytuału” były szczególnie silne w uboższych warstwach ludności, natomiast wysocy rangą przywódcy triady, działając w porozumieniu z wpływowymi i bogatymi mieszkańcami miasta, ciągnęli zyski z prostytucji, hazardu, handlu opium i z opiumowych melin.
Matce nie chciało pomieścić się w głowie, że ten wytworny, dystyngowany pan, siedzący naprzeciw niej, był kiedyś brudnym, obdartym żebrakiem. W jej sercu panował kompletny zamęt. Po raz pierwszy w jej życiu, umykającym z szybkością wodospadu, pojawił się mężczyzna, naturalnie nie licząc nieznanego kandydata na męża, któremu obiecano ją za parę buszli ryżu.
Miasto nie zasypiało przez wiele tygodni, świętując zwycięstwo po ośmioletniej wojnie z Japończykami. Strzelały fajerwerki, żołnierze paradowali przy dźwiękach gongów i bębnów. Japończycy się poddali, rząd Kuornintangu szykował się do powrotu do Nankinu. Powstającą lukę we władzach Czungcing wypełniły tajne stowarzyszenia; stało się to z cichą aprobatą rządu, który wiedział, że musi zdać się na lokalne siły, chcąc zachować kontrolę na rubieżach.
Matka i ten mężczyzna pobrali się. Na przyjęcie nakryto siedemnaście stołów dla gości, a weselnicy tak długo wznosili toasty za zdrowie panny młodej, że matce zaszumiało od tego w głowie. W ślubnej komnacie, zamiast tradycyjnych dwóch czerwonych świec, całe ich szeregi płonęły aż do świtu.
Matka szybko zaszła w ciążę i rok po zakończeniu wojny urodziła córkę. To ja jestem tą córką, oznajmiła Duża Siostra. Jestem owocem związku dziewczyny, która uciekła z domu przed zaaranżowanym małżeństwem, i gangstera; innymi słowy, jestem dzieckiem kontrrewolucjonisty.
4
A więc Duża Siostra miała innego ojca niż reszta nas. Zdaje się, była z tego bardzo dumna. Gangster to ktoś, na kogo patrzy się z podziwem, a nasz ojciec był tylko porządnym, ciężko pracującym robotnikiem. Muszę przyznać, że próżność siostry działała mi na nerwy.
Kiedy poszłam do szkoły, podobnie jak wszystkie dzieci byłam zmuszona wypełnić niezliczoną liczbę formularzy. W okienku przy pytaniu o „miejsce pochodzenia” – terminie, który komuniści przejęli po poprzednim reżimie, a znaczącym tyle samo co „miejsce urodzenia” – wpisywałam powiat Tientaj w prowinqi Czeciang, u ujścia Jangcy do morza. Nigdy w życiu tam nie byłam i nie potrafiłam mówić tamtejszym dialektem.
Ojciec urodził się pierwszego czerwca, czyli w Dzień Dziecka, więc łatwo to zapamiętać. Mówił z tak silnym czeciańskim akcentem, że ludzie go nie rozumieli, jeśli nie zwolnił na tyle, bym mogła tłumaczyć. Czasami przekręcałam jego słowa, gdy nie podobał mi się rozmówca, ale wtedy, patrząc na mnie groźnie, wyjaśniał, że jego najmłodsza córka musiała źle usłyszeć i stąd ta pomyłka, za którą bardzo przeprasza.
Bronchit ojca zaostrzał się w wilgotne i mroźne zimy, ponieważ nie mieliśmy opału. Brał wtedy lekarstwa, ale stanowczo odmawiał pójścia do szpitala, obojętnie jak bardzo było z nim źle. Po chorobie z tego z natury szczupłego i niewysokiego mężczyzny zostawała sama skóra i kości, przez co wydawał się jeszcze drobniejszy. Ale z uporem twierdził, że nie jest chory, i nawet kiedy trawiła go wysoka gorączka, mówił jedynie: „Chcę jechać do domu”.
– Pozwól mu wrócić do Czeciang! – My, dzieci, prosiliśmy chórem matkę.
– Nie – sprzeciwiała się zdecydowanie. – On nie chce jechać z wizytą, on chce tam umrzeć.
Jak większość ludzi, którzy przenieśli się do Syczanu z terenów w dolnym biegu rzeki, ojciec przybył do Czungcing podczas wojny o niepodległość. Mając piętnaście lat, zatrudnił się jako pomocnik, który opróżniał i czyścił nocniki i robił wszystko, co mu kazano. Ponieważ był pojętny, wkrótce nauczył się gręplować bawełnę i naprawiać kołdry. W 1938 roku, gdy miał dwadzieścia jeden lat, w Tientaj pojawili się ludzie z Kuomintangu szukający rekrutów. Naczelnik wsi za łapówkę wpisał ojca na miejsce kogoś innego, więc nie było wyboru – musiał pożegnać rodzinę i jechać do Czungcing jako poborowy. Oddział rozłożył się obozem w górach na południe od rzeki, a zadaniem ojca było wysyłanie sygnałów ostrzegających o nalotach.
Wiosną 1943 roku, nieco wcześniej, zanim matka uciekła z rodzinnego domu w powiecie Czong i znalazła się w Czungcing, jednostkę ojca przenoszono do innego miasta. Kiedy maszerowali przez góry, ojciec dostał biegunki, więc pobiegł do lasku. Gdy wrócił na drogę, jego towarzysze byli zaledwie punkcikami na górskiej ścieżce, a ich zapalone pochodnie pokazywały, jak duża odległość go od nich dzieli. Wtedy ruszył w przeciwnym kierunku i tym sposobem stał się dezerterem, za co groziło mu rozstrzelanie. Na szczęście nie zauważono jego zniknięcia, a może uznano, że umarł na drodze. Kogóż w czasie wojny obchodziło, czy prosty żołnierz żyje, czy padł? Więc ojciec wrócił do Czungcing i zatrudnił się w przedsiębiorstwie żeglugowym.