– Zanieś te dwa srebrne dolary do banku i wymień je – mówiła matka. – A potem wyciągnij ile trzeba na jakiś porządny szpital, gdzie zajęliby się twoimi oczami.
– Za późno na to – wzdychał ojciec. – Poza tym, pokazując te monety, wzbudziłbym podejrzenia.
Wtedy nie rozumiałam jeszcze, jakie „podejrzenia” miał na myśli, ale patrząc z perspektywy czasu, wiem, że jego obawy były uzasadnione.
8
Duża Siostra ziewnęła i spojrzała na szczyt wzgórza, gdzie światło jedynej lampy wydawało się niezwykle jaskrawe w panujących dokoła ciemnościach. Stwierdziła, że czas wracać do domu i kłaść się spać.
– To wszystko? To już koniec? Nie odpowiedziałaś na moje pytanie! – protestowałam. – A syfilis?
– To proste – odparła. – Człowiek triady sypiał z dziwkami na prawo i lewo. Złapał syfilis, zaraził matkę, a ona ojca.
– A tamte wszystkie lata? Kiedy się zorientował, że go ma? Czy wiedział, że matka jest zarażona, zanim się pobrali? Czy oczu ojca nie zniszczyło pływanie w nocy?
– Wyleczono go dawno temu! – Duża Siostra niemal krzyknęła. – Ależ ty jesteś marudna!
Może nawet chciała mi o tym powiedzieć, ale uznała, że niewiele jest do opowiadania, a może nadal skrywała żal. Ot, tak przestawiały się realia potwornego życia biedoty miejskiej w Chinach i nie było sensu silić się na romantyzm. Na brudnych, porośniętych mchem murach w naszej dzielnicy zawsze wisiały plakaty obwieszczające: „Choroby weneryczne są uleczalne”.
Kłyktiny na narządach płciowych, wysypka na żołędzi,
infekcje drożdżowcami, świąd genitaliów,
swędzenie sromu, ropna wydzielina z pochwy.
Nigdy nie udało mi się dociec, jak czytać te plakaty – z góry na dół, z dołu do góry, od lewej do prawej, czy może od prawej do lewej strony? Wszystkie te wprawiające w zakłopotanie i napawające strachem symbole niewątpliwie wiązały się z ohydnymi i wstydliwymi sprawami. Nawet kiedy „Czerwone Słońce” świeciło najjaśniej, a społeczeństwo chińskie doszło do szczytu rewolucyjnych osiągnięć i z dumą twierdziło, że Chiny są jedynym miejscem na ziemi, gdzie uporano się z chorobami wenerycznymi, te ostrzeżenia nigdy tak na dobre nie zniknęły; a na początku lat osiemdziesiątych pojawiły się znowu w masowych ilościach. Nigdy nie starczyło mi odwagi, aby lepiej się im przyjrzeć czy postarać się wniknąć w to, kto co leczy i u kogo. Kiedy więc Duża Siostra podniosła na mnie głos, bałam się dalej drążyć ten temat.
VII
1
Opuszczając szkołę po wieczornych zajęciach, zauważyłam światło w oknie biura nauczyciela historii i wspięłam się na schody budynku o skośnym dachu. Czytał książkę, ale odniosłam wrażenie, że czekał na mnie. Uśmiechnął się i zapytał, czy chce mi się pić. Wskazując na swoją szklankę, zaproponował, że jeśli mam ochotę, mogę wypić to, co w niej zostało. Przysiągł na przewodniczącego Mao, że na nic nie choruje.
Stałam przed jego biurkiem, lecz nie wyciągnęłam ręki po szklankę. Za oknem mżyło; pokój wypełniało łagodne i ciepłe światło, poczułam się jak w domu. Nauczyciel był w lepszym nastroju niż ostatnim razem, kiedy go widziałam; jego oczy naprawdę błyszczały.
Mieszkał w parterowym domku po rodzicach, który mieścił wewnątrz jedną dużą salę z drugim, tylnym wyjściem, przedzieloną na dwa mniejsze pokoje. Nigdy nie poznałam do końca historii jego rodziców, wiem jedynie, że ojciec rok po wyzwoleniu, w trakcie jednej z niezliczonych nagonek politycznych, był inwigilowany przez policję jako „element antysocjalistyczny” i stracił pracę. Co stało się tego przyczyną, nauczyciel nie wiedział. Matka pracowała jako kasjerka w banku, lecz ją także w końcu wyrzucono, więc była zmuszona brać szycie do domu. Kiedy go poznałam, rodzice od wielu lat nie żyli. Dom stał na pochyłości, a do tylnego wyjścia prowadziło sześć kamiennych stopni. Konary potężnej rajskiej jabłoni zwisały aż nad podwórkiem sąsiada, którego dom na palach opierał się o pień drzewa.
Za domkiem rósł krzew winorośli, lecz niegdyś zmarniał zapuszczony. Nauczyciel miał brata, który zginął w walkach frakcyjnych podczas rewoluqi kulturalnej. Krótko po jego śmierci winorośl ni stąd, ni zowąd zaczęła gwałtownie rosnąć, pędy owijały się wokół konarów rajskiej jabłoni, pięły po murze i czepiały dachówek. Liście stały się mięsiste i duże, a fioletowe owoce – soczyste i słodkie. Zielone gąsienice motyli, spadające z krzewu, wiły się na ziemi, ich obłe ciała połyskiwały jak kryształki. Winorośl przyciągała łakomych rabusiów.
Nauczyciel powiedział mi, że czasem zbiera się u niego grupka przyjaciół.
– Dołącz do nas – zaproponował. – Posłuchasz, jak rozmawiamy o literaturze. Jeśli zechcesz, pożyczysz sobie jakieś książki.
Z jego tonu wywnioskowałam, że zależy mu, abym przyjęła zaproszenie; pierwszy raz rozmawiał ze mną jak równy z równym. Ta grupka przyjaciół, których łączyły podobne doświadczenia oraz pochodzenie, spotykała się, żeby razem czytać i omawiać książki, a także dyskutować o różnych sprawach, które ich interesowały. Słuchali również radia, które sami przestroili. Podczas gdy większość mieszkańców tej dzielnicy nastawiała radioodbiorniki na stacje w Hongkongu nadające muzykę pop, oni woleli słuchać na falach krótkich audycji Radia BBC albo Głosu Ameryki, prezentowanych w języku chińskim. To było coś, czego nie śmiałam sobie nawet wyobrazić. Od trzydziestu lat „słuchanie wrogich radiostacji” było przestępstwem, za które zasądzano długie wyroki. I chociaż przed 1980 rokiem represje osłabły, a kary nieco złagodniały, nadal samo tylko napomknięcie o „wrogich radiostacjach” wywoływało dreszcz strachu.
Burze wokół Czungcing bywały bardzo gwałtowne. Obserwowaliśmy ze wzgórz, jak pioruny rozbijają deszczowe chmury nad rzeką. Rzadko jednak trwały dłużej niż dziesięć minut. Pod tym względem przypominały temperament mieszkańców miasta, którzy uspokajali się równie szybko, jak wybuchali. Najbardziej dawały się we znaki ciągłe mżawki i grzyb osiadający na meblach, który ściągał robactwo bezlitośnie toczące drewno.
Podczas siąpiących deszczów bruk na drogach ginął pod warstwą mazistego, śliskiego błota. Deszcz przyprawiał o rozpacz, bo wydawało się, że już nigdy nie przestanie padać. Najgorzej było w zimie. Ludzie, którzy nie mieli na kalosze, musieli chodzić w plastikowych sandałach, trzęsąc się z zimna, gdy lodowata woda wciskała im się między palce u stóp.
Zdarzało się, że mżawka, rozpylona jak mgła, tak ograniczała widoczność, iż nie można było dojrzeć drugiego brzegu rzeki. Syreny statków wyły przenikliwie, wysyłając ostrzegawcze sygnały.
Właśnie w jeden z takich dni wdrapałam się na wzgórze, uważając przy tym, aby nie zjechać po śliskich, nierównych stopniach. Na głowie miałam stary, zniszczony kapelusz, z którego sterczały połamane bambusowe witki. Musiałam iść pochylona, bo inaczej woda, ściekając ze stożkowatego kapelusza, wsiąkałaby mi w ubranie.
Drzwi domu nauczyciela nie były zamknięte; żaden z jego sąsiadów nie odważyłby się tam zajrzeć, bo prawdopodobnie uważano, że w domu straszy. Jednak atmosfera zagrożenia czyniła to miejsce jeszcze bardziej pociągającym. Przystanęłam pod okapem, podekscytowana jak nigdy dotąd, i zapytałam, czy ktoś jest w domu.
Ponieważ nie doczekałam się odpowiedzi, pchnęłam drzwi i weszłam do środka. Na biblioteczce stała fotografia kobiety oprawiona w ramki. Owalną twarz okalały lśniące czarne włosy zaczesane do tyłu i krótko obcięte, jak u wszystkich Chinek w tamtych czasach. Kobieta miała na sobie sweter z golfem oraz narzucony na wierzch płaszcz ze zgrzebnej wełny. Moje serce biło jak szalone, miałam przed sobą zdjęcie jego matki; domyśliłam się tego od razu, podobieństwo było bardzo wyraźnie. Patrzyła na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć.