Lubiłam słuchać, kiedy wypowiadał te swoje sentencje. Jego słowa były pełne mądrości, patrzyłam na niego z podziwem. Zapewne podobnie głębokie myśli formułował na swych spotkaniach towarzyskich. Prywatnie był zupełnie inny niż w klasie. Czułam, że traktuje mnie teraz jak przyjaciółkę, kogoś, kto potrafi zrozumieć jego słowa.
Właśnie w takich okolicznościach wzrosło moje zainteresowanie prasą, otwierając mi okno na świat. Nie opuszczałam niczego, nawet najmniejszej kolumny. Często na ostatnich stronach gazet ukazywał się spis czasopism literackich, a pewnego dnia natrafiłam na reklamę pekińskiego magazynu literackiego „Współczesność” wraz z urywkiem reportażu pod tytułem Zimowa opowieść. Autorką była Yu Luojin, młodsza siostra Yu Luoke, odważnego młodego człowieka, który bez ogródek wypowiadał się na temat prześladowań politycznych, twierdząc: „Wszyscy, bez względu na pochodzenie społeczne, mają prawo do politycznej równości”. Został za to postawiony przed sądem, skazany i rozstrzelany podczas rewolucji kulturalnej. Siostra opisywała jego los i prześladowania, jakie później spotkały rodzinę.
Pożyczyłam ten numer czasopisma od nauczyciela historii, a czytając go, przepisałam najbardziej poruszające fragmenty do pamiętnika. Kiedy odniosłam pismo nauczycielowi, chcąc podzielić się z nim przemyśleniami, napomknęłam, że Yu Luoke miał zaledwie dwadzieścia siedem lat, kiedy został stracony. Nauczyciel przerwał mi gwałtownie tak szorstkim tonem, jakby był osobiście zaangażowany w tę sprawę. Jego niespodziewany wybuch zbił mnie z tropu. Co prawda opanował się, jak tylko zmieniłam temat, niemniej tego dnia zachowywał się chłodno i wydawał się trochę nieobecny.
Tamtego popołudnia, po wyjściu z jego biura, na chwilę przysiadłam na stopniach przy szkolnym murze, oddając się niewesołym rozmyślaniom. Zapewne jestem w szkole jedyną dziewczyną, która kontaktuje się z nim po lekqach. Nie wyróżnia się spośród pozostałych nauczycieli ani urodą, ani inteligenta, więc dlaczego się wywyższa? Zapewne wie, że darzę go szczególnym uczuciem, toteż uznał, że wolno mu mną pomiatać. Byłam na niego zła i czułam się rozżalona. Tchórz, oto kim jest! Kto powiedział, że powinnam żywić dla niego szacunek?! Albo w ogóle zwracać nań uwagę?!
Rozległ się dzwonek wzywający na popołudniowe zajęcia. Akurat w planie miałam powtórkę z historii. Tamtego wieczoru zrobił nam próbny egzamin, więc dwie godziny minęły jak z bicza trząsł. Wymknęłam się z klasy, kiedy reszta uczniów jeszcze się po niej kręciła, i ruszyłam pustą ścieżką przez teren szkoły.
– Czemu się tak śpieszysz? – zapytał, doganiając mnie.
– Boję się duchów.
– To z mego powodu?
– Niby dlaczego?
– Ty mała złośnico, obraziłaś się na mnie – powiedział z westchnieniem. W dłoni trzymał gazetę zwiniętą w rulon. – Ale ja nigdy nie mam dość rozmów z tobą.
Moje silne postanowienie, by go ignorować, i cały gniew prysły pod wpływem tego westchnienia. Ale nie zwolniłam kroku. Zaproponował, abyśmy wyszli przez szkolną bramę.
– Może być – zgodziłam się.
Pora zrobiła się późna, wszyscy uczniowie rozeszli się do domów, więc nie było potrzeby, abym wymykała się okrężną drogą przez zburzony mur.
Tamtego wieczoru po raz pierwszy szliśmy tak blisko siebie. Wrażenie intymności pogłębiał fakt, że byliśmy zupełnie sami. Księżyc oświetlał wystające kamienie na ścieżce, szeleściły poruszane wiatrem liście. Doszliśmy do miejsca, gdzie rozchodziły się nasze drogi. Przystanęłam i odwróciłam się ku niemu, żeby powiedzieć do widzenia. Ale on był taki ożywiony, że zaproponował, iż odprowadzi mnie jeszcze kawałek. Chyba zdawał sobie sprawę z mojego niepokoju; czułam, jak płonie mi twarz. Zerknęłam na niego tak, by tego nie dostrzegł. Pocieszyła mnie świadomość, że ciemności kryją moje onieśmielenie i lęk.
Zatrzymałam się, zanim doszliśmy do stawu przy szkółce drzew. Nie chciałam, żeby dalej ze mną szedł.
– Nie wolałabyś, bym odprowadził cię do domu? – Stał nieco za mną z prawej strony i niechcący dotknęłam jego ręki, gdy poprawiałam pasek tornistra. Podniosłam wzrok, nasze spojrzenia się spotkały. Staliśmy tak blisko siebie, moje serce biło gwałtownie.
– Mam stąd parę kroków do domu, więc proszę zawrócić – powiedziałam cicho.
Skinął głową.
– Został ci jeszcze kawałek drogi, więc trzymaj się głównego szlaku. Nie ma czego się bać. Wszystkim rządzi przeznaczenie. Można biec, ale i tak się nie ucieknie.
Zarzuciłam tornister na ramię, odwróciłam się i nie oglądając za siebie, zaczęłam schodzić po zboczu. Nie przystanęłam, dopóki nie nabrałam pewności, że nie może mnie już widzieć. Co to wszystko miało znaczyć? – zastanawiałam się.
Wiedziałam, że gdybym zawróciła, znalazłabym go w tym samym miejscu. Stał tam i odprowadzał mnie wzrokiem. A gdybym do niego podeszła, w jego oczach ujrzałabym to smutne spojrzenie, które tylko ja potrafiłam dostrzec. Nie umiał wyrażać swoich uczuć. Gdyby to potrafił albo gdybym ja okazała większe zrozumienie, nasze serca zbliżyłyby się do siebie.
Przeżywałam tortury; pragnęłam, by wziął mnie w ramiona i pocałował.
Ani matka, ani ojciec nigdy mnie nie pocałowali. Tak samo bracia i siostry. Ilekroć mi się przyśniło, że ktoś mnie całuje, budziłam się z krzykiem. Ta tęsknota musiała być głęboko zakorzeniona w mojej psychice. Gdyby za każdym razem, kiedy doznałam przykrości, ktoś mnie przytulił, poklepał po plecach czy pogłaskał po głowie, poradziłabym sobie z upokorzeniem. Ale w mojej rodzinie nie było takiego zwyczaju. Ludzie, pośród których żyliśmy, nie obejmowali się, nie całowali i nie dotykali. Kto wie, może robili to łóżku. Najwyraźniej obywali się bez fizycznego kontaktu; natomiast ja nie mogłam. Czerpałam ogromną przyjemność z wyśnionych pocałunków, co dowodziło, że byłam nienormalna.
Nauczyciel historii nie próbował mnie dotknąć; zastanawiałam się, czy on jest równie wystraszony jak ja.
4
Po powodziach zazwyczaj znacznie spadał poziom wody, pas nabrzeża się poszerzał, a pontonowe przystanie osiadały. Ich zardzewiałe kable wrzynały się w błotnistą, poznaczoną kamieniami skarpę. Wysokie głazy o krawędziach wymytych przez fale groźnie sterczały z płytkiej wody. Te podwodne skały, postrach marynarzy, teraz stawały się wysepkami przypominającymi skorupy żółwi.
Każdego lata ludzie ściągali nad rzekę z daleka i z bliska, aby kąpać się w miejscach, gdzie skaliste nadbrzeże schodziło łagodniej. Używaliśmy słowa „kąpać się”, a nie „pływać”. Kąpiący się baraszkowali na plecach, wypinając płaskie lub wystające brzuchy. Chudzi chłopcy, nadzy jak w chwili narodzin, urządzali wodne bijatyki. Marynarze o ogorzałych ciałach, ze statków towarowych przycumowanych do pomostu, nurkowali w brunatnej wodzie. Dla ludzi takich jak my, którzy nigdy nie widzieli łazienki, sąsiedztwo rzeki, obojętnie jak mętnej i zmiennej, było prawdziwym błogosławieństwem.
Jangcy, spływając z płaskowyżu, znacznie zwalnia na obszarze Syczuanu, zanim dopłynie do Czungcing, ale i tak każdego roku pochłania wiele istnień ludzkich: szarżujących pływaków, ofiary wywrotek statków i zabójstw, a także samobójców. Czy ktoś zginął śmiercią bohaterską, czy haniebną, spotyka go taki sam los, a miejsca w rzece wystarcza dla wszystkich.