Za każdym razem, gdy Duża Siostra zjawiała się w domu, momentalnie skakały sobie z matką do oczu, wrzeszcząc i tłukąc meble. Od słów, jakie wówczas padały, kręciło mi się w głowie. Prędzej czy później siostra prowokowała matkę do płaczu, a sama wychodziła z triumfalnie podniesionym czołem.
Więc dlaczego, zastanawiałam się, matka mówi o niej z taką czułością, kiedy jej nie ma w pobliżu? Jak tylko się dowiedziała, że pierworodna córka wraca do domu, tak się przejęła, że nie mogła usiedzieć na miejscu.
Nie potrafiłam się pozbyć wrażenia, że siostrę i matkę łączy coś, czego my, pozostałe dzieci, nie potrafimy zgłębić, a nawet gdyby nam się to udało, to i tak ten szczególny rodzaj porozumienia pozostanie dostępny wyłącznie dla wtajemniczonych, a z nami nie ma nic wspólnego.
Tamtego lata nastąpiło kilka wydarzeń, które sprawiły, iż zaczęłam myśleć, że ta więź w jakiś sposób dotyczy również i mnie. A ponieważ Duża Siostra była jedynym członkiem rodziny, od którego mogłam cokolwiek wyciągnąć, ja także, podobnie jak matka, z niecierpliwością czekałam na jej przyjazd.
Wiedziałam, że jestem dla matki kimś szczególnym. Urodziła ośmioro dzieci, z czego dwoje zmarło. Ja byłam szósta. Zawsze czułam, że ma dla mnie specjalne miejsce w sercu, i wcale nie dlatego, że byłam najmłodsza. Nie potrafię znaleźć odpowiednich słów, aby to opisać. Nigdy mnie nie rozpieszczała ani nie przymykała oczu na moje wady i zawsze trzymała mnie krótko, tak jakby się opiekowała cudzym dzieckiem i robiła wszystko, aby nie można jej było zarzucić, że niedbale wywiązuje się z obowiązku.
Ojciec także traktował mnie inaczej niż pozostałe dzieci, ale jego podejście różniło się od postawy matki. Z natury małomówny, ze mną nie rozmawiał prawie wcale. Jego rezerwa mnie onieśmielała. Kiedy wpadał w gniew, chwytał za bambusowy kij i spuszczał lanie nieposłusznemu dziecku. Podczas gdy matka przymykała oko na wybryki moich braci i sióstr, ojciec nie był skłonny do wybaczania, jednak na mnie nigdy się nie rozzłościł i nigdy mnie nie zwymyślał.
Czasami dostrzegałam niepokój w oczach ojca, kiedy spoglądał w moją stronę; matka też patrzyła zimnym wzrokiem. Czułam, że jestem powodem ich rozczarowania, kimś, kto nie powinien pojawić się na świecie, zagadką, której nie potrafili rozwiązać.
4
Ojciec siedział na stołku w sieni i zwijał kolejnego skręta. Stołek był nieco wyższy od pozostałych, warstwa czerwonej farby dawno już się złuszczyła i tylko tu i ówdzie widać było jej ślady. Siedzenie zdobił czerwony kwiat i cztery kafelki wyłożone wokół niego. Nie miałam pojęcia, skąd wziął się u nas taki wyszukany mebel. Pomimo słabego oświetlenia ojciec zręcznie skręcał tytoniowe liście, bo wcale nie musiał patrzeć na to, co robi. Miał bardzo długie, niezbyt ciemne brwi, wydatne kości policzkowe i błyszczące oczy, chociaż źle widział. Po zachodzie słońca tracił wzrok. Rzadko się uśmiechał, nie pamiętam, ażeby się kiedykolwiek roześmiał czy zapłakał. Dopiero gdy dorosłam, zrozumiałam, że jego powściągliwość była wynikiem rozliczonych życiowych doświadczeń. Ponieważ nie odznaczał się skłonnością do wynurzeń, rozumiałam go najmniej z całej rodziny.
Wróciłam do domu i zastałam drzwi zamknięte na zasuwkę. Z pokoju dochodziły odgłosy kąpieli.
– Matka jest w domu – oznajmił, a jego akcent z prowincji Cze-ciang był tak samo wyraźny jak zawsze. – Jesteś głodna? – zwrócił się do mnie.
– Nie – odpowiedziałam. Powiesiłam tornister na kołku na ścianie.
– Weź sobie trochę jedzenia, jeżeli zgłodniałaś.
– Poczekam, aż Czwarta Siostra i Piąty Brat wrócą do domu -powiedziałam. Plusk wody z miejsca wprawił mnie w zły humor.
Matka była robotnicą, harowała, aby pomóc utrzymać rodzinę, a za całe wyposażenie służył jej drąg i dwie długości liny. Butle tlenowe, które powinno nosić czterech tragarzy, dźwigało po pomoście na statek zaledwie dwóch. Matka z trudem zdobyła tę pracę. Raz, kiedy się poślizgnęła i wpadła do wody – walcząc o życie, trzymała się kurczowo butli z tlenem. „Mogę je dalej nosić” – to były jej pierwsze słowa, kiedy ją wyciągnięto z wody.
Nie powodowała nią nadzieja na zdobycie tytułu „wzorowej pracownicy”, tylko lęk przed utratą pracy – robotników takich jak ona można było zwolnić w każdej chwili. Matka nosiła kosze z piaskiem, z dachówkami, z cementem. Jeszcze przed moim przyjściem na świat, gdy zakończono budowę miejscowej fabryki farmaceutycznej, zgłosiła się na ochotnika do noszenia cegły szamotowej, którą wykładano palenisko. Zaczynał się okres głodu i już wtedy była chuda jak szczapa. Do dwóch koszy zawieszonych na końcach drąga ładowano po cztery spore cegły szamotowe i trzeba je było przenieść z nabrzeża na wzgórze; nawet bez obciążenia pokonanie tej drogi wymagało pięćdziesięciu minut. Dniówka wynosiła niecałe dwa juany. Pozostałe dwie robotnice niosły tylko po dwie cegły w każdym z koszy, ale były tak wyczerpane i zagłodzone, że praca okazała się ponad ich siły. Kiedy sądziły, że nikt nie patrzy, po prostu wrzuciły cegły do stawu przy ścieżce. Jednak ktoś to zauważył i z miejsca je zwolniono.
Pewnego razu matka naraziła się przewodniczącemu komitetu mieszkańców i straciła pozwolenie na pracę. Jedynym wyjściem było rozejrzeć się za robotą w którejś z sąsiednich dzielnic.
Przewodniczący komitetu mieszkańców w innej dzielnicy, dobra dusza, powiedział jej:
– Mam ekipę tragarzy złożoną z „elementu”. Czy to by przeszkadzało?
Matka pospiesznie odparła, że nie. I tym sposobem zaczęła pracować „pod kontrolą mas” wraz z grupą ludzi, którzy w przeszłości lub obecnie mieli problemy polityczne – robotnikami wyznaczonymi do robót, jakich nikt inny nie chciał wykonywać.
Matka chodziła z ekipą tragarzy do odległej stoczni w Zatoce Białego Piasku, gdzie na równi z mężczyznami, ze śpiewem na ustach, harowała, zalewając się potem. Dotrzymywała im kroku przy dźwiganiu kamiennych bloków na fundamenty i arkuszy stalowej blachy na kadłuby statków. Ponownie wpadła do wody, lecz tym razem o mało nie utonęła; jednak tak długo robiono jej sztuczne oddychanie, aż brudna rzeczna woda chlusnęła ustami z żołądka.
Dziesiątki lat ciężkiej fizycznej pracy dały żniwo w postaci problemów z sercem, anemii, która w końcu doprowadziła do nadciśnienia, reumatyzmu, uszkodzenia stawu biodrowego oraz bólu całego ciała. Dopiero kiedy byłam w gimnazjum, matce udało się zmienić pracę – paliła w stoczni ogień pod kotłem na wodę. To nowe zajęcie – utrzymywanie żaru pod kotłem przez cały dzień -było uważane za lekką pracę. Ogień należało zgasić w środku nocy i rozpalić o czwartej nad ranem, usunąć popiół, potem dołożyć węgla tak, aby o piątej, kiedy przyjdzie pierwsza zmiana, w kotle był wrzątek.
Matka mieszkała w przyfabrycznym hotelu robotniczym dla kobiet, wracała do domu jedynie na weekendy i zazwyczaj zaraz, po obiedzie kładła się spać. Nawet jeśli starałam się poprawić jej nastrój, przynosząc wodę do mycia, w zamian spotykały mnie jedynie połajanki i wyrzekania.
Podwijałam jej koszulę i obmywałam plecy; barki, stwardniałe od dźwigania ciężarów, wyglądały jak grzbiet wielbłąda, a w miejscu, gdzie opierał się drąg, utworzył się garb. Potem myłam przód; zwiotczałe piersi wisiały jak puste woreczki – bezużyteczny nadmiar skóry leżący na brzuchu. Zanim wycisnęłam ściereczkę i wzięłam się do mycia od pasa w dół, matka już spała kamiennym snem, z ramionami zwisającymi z łóżka i nieładnie rozrzuconymi nogami. W całym domu słychać było chrapanie przypominające chrumkanie świni, z ust ciekła ślina. Układając matce ramiona na łóżku, z odrazą odwracałam głowę.