Выбрать главу

Dziewczynka była mniej więcej w moim wieku, miała jakieś dziesięć lat, okrągłą twarz i długą, cienką szyję. Mieszkała na tej samej ulicy, gdzie był sklep z ziarnem. Nie jestem pewna, dlaczego zaszła do naszej ubikacji; może akurat ją mijała, a może kolejka przed jej ustępem była za długa. Mnie udało się już wejść do środka, czekałam druga w kolejce do jednej z latryn.

Właśnie zaczęło się lato, w ustępie panował niemiłosierny smród. Dziewczynka kucała nad otworem na lewo ode mnie. Nagle gwałtownie otworzyła usta, wytrzeszczyła oczy i rozdęła nozdrza; cała jej twarz uległa przerażającej metamorfozie, a z ust wypadła glista. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie i osunęła się na pokrytą kałem podłogę. Krępa, niska kobieta stojąca przede mną podeszła do niej i wyciągnęła ją na zewnątrz, po drodze rzucając mi ostrzeżenie:

– To moja latryna, nie waż się jej zająć!

Ludzie czekający przed szaletem przyglądali się dziewczynce, zachowując słuszną odległość, bo była umazana ekskrementami. Krępa kobieta uderzyła małą kilka razy w twarz, a kiedy ją docu-tiła, stwierdziła opryskliwie:

– I czego się tu bać? Każdy z nas ma coś takiego w brzuchu! Matka powtarzała nam, dziewczętom, że skoro nie stać nas na świeże warzywa i owoce, powinnyśmy dbać o higienę intymną, szczególnie po urodzeniu dziecka. Przed pójściem spać kazała nam się podmywać czystą wodą, a nie tą po myciu nóg. Dziewięć kobiet na dziesięć ma hemoroidy, mówiła, a wy, dziewczęta, nie, bo dobrze o was dbałam.

Ona również, podobnie jak jej cztery córki, cierpiała na obstrukcję. Mało która z mieszkanek Południowego Brzegu nie miała tego problemu. Matka, zazwyczaj bardzo oszczędna, nie skąpiła na papier toaletowy. Ludzie najczęściej wykorzystywali gazety, kartki z zeszytu czy papierowe opakowania z rynku. Już jako dzieci nauczyliśmy się wykopywać kłącza perzu i wyszukiwać młode pędy bambusa, z których wywar służył jako środek przeczyszczający. Ale najskuteczniejsze okazywały się nasiona tykwy. Smak naparu był tak ohydny, że pijąc, zatykaliśmy nosy, a żeby pozbyć się goryczy z ust, popijaliśmy go zimną wodą.

Nie było łatwo się wypróżnić, kiedy tyle oczu wpatrywało się w odsłonięte intymne części. Kobiety stojące na początku kolejki trzymały się za majtki i z twarzą zroszoną potem czekały na wolne miejsce. Te starsze rozsiadały się z upodobaniem, celebrując rzadką chwilę swej terytorialnej autonomii. Inne, przyglądając się siedzącym w latrynach, pozwalały sobie na niewybredne uwagi: „Tę rozciągniętą szparę musiało zwiedzić mnóstwo chłopów. A popatrzcie na tamtą z tymi krostami! Pewnie była dziwką, co za dużo dawała. Jeśli jej nie zgnije, to będzie cud!”

Już samo czekanie w kolejce wprawiało mnie w zdenerwowanie, a co dopiero mówić o kucaniu w latrynie! Zazwyczaj brałam ze sobą coś, czym mogłam się niby niechcący zasłonić. Czasami to był wachlarz, książka albo tornister. Zawsze bardzo uważałam, żeby nie pobrudzić sobie majtek czy butów i żeby białe lub czerwone robaki nie wpełzły mi na stopy. Pilnowałam, by nie dotknąć tym przedmiotem, którym się zakrywałam, krawędzi latryny, a jednocześnie starałam się tak go trzymać, żeby kobiety w kolejce nie pomyślały, że celowo się zasłaniam. Za nic nie chciałam wzbudzić w tych plotkarach o ostrych językach podejrzeń, że mam coś do ukrycia. Bo co niby tam miałam takiego, czego nie mogłyby widzieć?

Tamtego dnia, gdy zobaczyłam, jak dziewczynka wypluła glistę, z miejsca opuściła mnie potrzeba. Więc kiedy przypadła moja kolej, odwróciłam się i wyszłam z ustępu, odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami kobiet.

A potem, któregoś dnia, mnie również się to przydarzyło. Ponieważ wiedziałam już, jak to wygląda, nie przestraszyłam się aż tak bardzo. Nie zemdlałam co prawda, jednak zareagowałam dość gwałtownie. Akurat wyszłam na podwórko z parującą miseczką ryżu rozgotowanego z fasolą na papkę. Wzięłam pierwszy kęs, lecz zanim zdążyłam go przeżuć, z ust wyskoczyła mi glista i wijąc się, spadła na ziemię; była szara i miała około trzydziestu centymetrów długości. Nie krzyknęłam, rzuciłam jedynie miskę z taką siłą, że uderzyła o okap, a fasola rozprysła się po omszałej ziemi, znacząc ją czerwonymi cętkami. Zacisnęłam powieki, żeby powstrzymać łzy, i rozdeptałam glistę.

Nie chciałam z nikim rozmawiać o tym, co się stało, bo z boku moja reakcja wyglądała na jakąś cyrkową sztuczkę, budzącą śmiech zamiast przerażenia.

Ojciec zabrał mnie na Kamienny Most, gdzie kupił dziesięć deka ziół. Chińska medycyna jest najlepsza, powiedział, bo nie powoduje skutków ubocznych. W skład mieszanki wchodziły czarne śliwki, syczuańska chińska jagoda, pokruszony pieprz betelo-wy, pieprz syczuański, suszony imbir, rabarbar i wiele innych składników o dziwnie brzmiących nazwach. Kiedy wywar gotujący się powoli w kamionkowym garnczku był gotowy, piłam go miseczka za miseczką do chwili, kiedy mój żołądek nie był w stanie przyjąć ani kropli więcej. Gdyby tak matka nie pracowała tamtego dnia! Co prawda całkiem nieźle było widywać ją jedynie raz w tygodniu, ale wtedy bardzo mi jej brakowało. Przez cały wieczór powietrze wirowało w moim wzdętym brzuchu, jakby hasał w nim jakiś demon.

Zerwałam się z miejsca i wybiegłam na dwór.

– Nie idź do ustępu! – zawołał za mną ojciec, a potem zaryglował drzwi od zewnątrz i usiadł w sieni na straży, aby nikt z rodzeństwa czy sąsiadów mi nie przeszkodził.

3

Każdego wieczoru, kiedy słońce skryło się za wzgórza, z okolicznych wsi przychodzili chłopi w słomianych kapeluszach, żeby zabrać nieczystości służące im jako nawóz.

– Opróżniać kubły! – wykrzykiwali, stawiając na ziemi duże drewniane cebrzyki, i czekali, aż ludzie powyciągają nocniki i wiaderka spod łóżek, zza drzwi czy z kątów za zasłonką i przyniosą je z pietyzmem godnym urn z prochami przodków. Nie pamiętam już, ile miałam lat, gdy ten obowiązek spadł na mnie.

Po wylaniu zawartości do cebrzyka szorowałam nocnik bambusową szczotką i płukałam wodą po praniu czy myciu jarzyn. Potem zanosiłam go do domu, po drodze wylewając brudną wodę do rowu, który biegł wzdłuż kamiennych schodów. Drzewa rosnące przy ścieżce były grube i silne i zawsze miały gęste, soczyste liście.

Jeżeli przypadkiem przeoczyłam nadejście zbieraczy ekstre-mentów, musiałam iść z nocnikiem do szamba za publicznym ustępem. W czasie deszczu droga była grząska, więc nieraz się poślizgnęłam, a czasem i przewróciłam, tłukąc nocnik i przy okazji ochlapując się zawartością. Zrywałam się wtedy na równe nogi i biegłam do domu po popiół, żeby posypać nim nieczystości, a potem je pozbierać i wyrzucić do szamba. Najtrudniej było pokonać bez przygód kamienne schody, więc zdarzało mi się pożyczać popiół z sąsiednich domostw. Ktokolwiek mnie mijał, musiał zapewne przeklinać mego ojca i matkę oraz ich przodków. Nie miałam wątpliwości, że rodzice, gdziekolwiek się znajdują, słyszą te złorzeczenia i nie omieszkają się na mnie odegrać.

Za każdym razem, kiedy przytrafiło mi się to nieszczęście, wyobrażałam sobie, że moi bracia, siostry i rodzice, stojąc w bramie siedliska, przyglądają się mi z taką samą nieukrywaną niechęcią jak sąsiedzi, gdy, ochlapana kałem, gorączkowo sprzątam cały ten bałagan.

Pewien niepokój, być może bezpodstawny, prześladował mnie od dzieciństwa. Pamiętam, był wtedy deszczowy poranek, miałam dwanaście lat i matka zdziwiła się, dlaczego nie idę do szkoły, mimo że było już po dzwonku. Trzymając tornister za pasek, wyjaśniłam nieśmiało, że mój nauczyciel powiedział, iż nie zapłaciłam czesnego, i już dwukrotnie zatrzymał mnie po lekcjach. Matka siedziała na łóżku.