Mam takie jedno na wpół zatarte wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Tęskniłam za matką i w dzień, kiedy miała wolne, wyszłam jej na spotkanie na aleję Szkoły Średniej, ale pomyliłam drogę. Więc przysiadłam na kamiennym stopniu, żeby rzucać się w oczy, i ze wszystkich sił hamowałam płacz, aby przypadkiem ktoś sobie nie pomyślał, że jestem zagubionym dzieckiem, i mnie nie porwał. Siedziałam sobie, jakby nic się nie stało, aż zauważył mnie Trzeci Brat i przyprowadził do domu, a potem naskarżył matce, która wróciła inną drogą. W nagrodę dostałam kilka siarczystych klapsów i ostre słowa, które dźwięczały mi w uszach przez całą noc. Miejsce strachu zajął szok i nie potrafiłam wydusić z siebie ani słowa w swojej obronie. Zresztą gdybym nawet spróbowała, i tak pewnie nic dobrego by z tego nie wyszło. Najważniejsze, że byłam w domu, że miałam dom, nawet taki, i tylko to się liczyło.
Jako dziecko zawsze stroniłam od obcych. Już samo przebywanie w obecności kogoś nieznajomego wprawiało mnie w zdenerwowanie. Kiedy dorosłam, nic się pod tym względem nie zmieniło; prawdopodobnie był to skutek głęboko zakorzenionego w dzieciństwie lęku przed utratą domu.
A tymczasem klucz do zagadki leżał w moim zasięgu przez cały czas. Chyba byłam za głupia, żeby szukać tam, gdzie należało.
– Chcę go zobaczyć – przerwałam milczenie.
Matka bez słowa wstała z łóżka, z góry wiedząc, że to właśnie powiem.
Skuliłam się przy ścianie, niepewna, co teraz nastąpi. A ona podeszła do drzwi, sprawdziła, czy nikt nie podsłuchuje, i odwróciła się do mnie.
– Wszystko już umówione – powiedziała przyciszonym głosem. – Zabiorę cię jutro do miasta, żebyś się z nim zobaczyła.
A więc ostatnimi dniami, kiedy wychodziła do miasta, ogłaszając, że idzie z wizytą do Drugiej Siostry, tak naprawdę przygotowywała nasze spotkanie. Obliczyłam, że nie widziała mojego naturalnego ojca jakieś siedemnaście, osiemnaście lat. Ręka tak mocno jej drżała, że kiedy otwierała drzwi, dopiero za trzecią próbą udało jej się odsunąć zasuwkę, a potem oparła na niej dłoń, jakby nie miała już siły, żeby pchnąć drzwi.
Spotykała się z człowiekiem, za którym musiała bardzo tęsknić przez ten cały czas i którego widok sprawiał jej ból, a wszystko to robiła dla mnie.
2
Umówili się na ostatnie spotkanie, kiedy została rozstrzygnięta sprawa mojej „przynależności”. On mieszkał w pokoju na górze w jednopiętrowym drewnianym domu przy ulicy Nowego Narodu na przeciwległym brzegu rzeki. Objęli się mocno i nie mogli się od siebie oderwać. Za oknem na ruchliwej ulicy panował taki zgiełk, jakby nagle połowa mieszkańców miasta wyruszyła na rynek. Przeszedł kondukt pogrzebowy, żałobnicy zawodzili pod niebiosa pośród strzelających fajerwerków. Przy dźwiękach bębnów i gongów przemaszerował pochód aktywistów roznoszących listy gratulacyjne do mieszkańców miasta, którzy „spontanicznie” odpowiedzieli na apel władz i jechali zasilić komunalne wsie, bo chłopów zdziesiątkował głód. Ale do nich nie docierały żadne dźwięki; spleceni w objęciach, słyszeli tylko własne oddechy, a nagie ciała lśniły od potu.
Ciekawe, w którym kącie matka mnie położyła.
Po raz pierwszy nie musieli się obawiać, że któreś z dzieci wtargnie do pokoju albo obudzi się w środku nocy, a mimo to nie osiągnęli spełnienia. Pierwszy raz nie potrzebowali się ukrywać i nigdy by nie przypuszczali, że będzie im tak trudno. Kiedy się z niej zsunął, spojrzała na niego. To koniec, wyczytał z jej oczu.
Niejeden raz mówili sobie: nie widujmy się więcej; każde spotkanie miało być ostatnim. Jednak ta schadzka okazała się klęską, chociaż tak starannie ją zaplanowali. Przejścia w sądzie zabiły w duszy resztki romantycznych uniesień. To popołudnie minęło szybciej niż inne.
Kiedy opuścili dom, szli jedno za drugim, tak jak zawsze, żeby nikt nie pomyślał, iż są razem. Depcząc po resztkach wypalonych fajerwerków, klucząc między ludźmi na ciągle jeszcze otwartym rynku, zeszli po stopniach na boczną uliczkę, gdzie stał mało widoczny stragan z syczuańskimi kluseczkami.
Kiedy postawiono przed nimi parujące kluseczki, jedli je ze wzrokiem wbitym w miski jak dwoje nieznajomych. Żarówka wisząca na przewodzie przeciągniętym z jednego z domów w uliczce świeciła słabiej od odległych latarni, a jednocześnie na tyle jasno, aby rzucać na stół ich cienie. Do miseczki matki potoczyły się łzy, zanim ubyła z niej połowa kluseczek.
– Nie płacz, siostro – prosił. – Serce mi się kraje, kiedy płaczesz.
– To nic – powiedziała. – Zaraz mi przejdzie.
– Zatrzymaj dziewczynkę. Kto wie, może właśnie w niej znajdziesz oparcie na stare lata. Dla mnie nie ma żadnej nadziei, sąd nie pozwoli mi się z nią widzieć, dopóki nie osiągnie pełnoletności. Czyż los nie obszedł się z tobą bardziej łaskawie? Przynajmniej masz dziecko. A ja? Nie mam nic, jestem sam. Zostały mi tylko niespełnione marzenia.
Pragnął ją podnieść na duchu, a tymczasem jego słowa odniosły odwrotny skutek.
– Nie płaczę nad tobą – oświadczyła. – Nie myśl, że nie potrafię bez ciebie żyć. – Walczyła ze łzami. – Dasz sobie radę beze mnie. A co do małej: albo przeżyje, albo nie, będzie tak, jak zdecyduje los. Ja się wkrótce zestarzeję, ty jesteś młody. Znajdź sobie kogoś i ustatkuj się.
Ponieważ nie odpowiedział, dodała:
– Daj mi słowo, że ułożysz sobie życie.
Nie chciał się rozpłakać, bo przecież mężczyźni nie płaczą przy ludziach. Ale nie udało mu się powstrzymać łez.
Matka, na wpół analfabetka, wiedziała, że ideogram słowa „wytrwać” składa się z noża umieszczonego nad sercem. Aby pomóc im obojgu zerwać ze sobą definitywnie, zrezygnowała z pracy w fabryce plastików i poprosiła kogoś z komitetu mieszkańców, aby skierował ją do załogi tragarzy przypisanych do fabryki po drugiej stronie góry. Stamtąd do domu było tak daleko, że mogła wracać jedynie na weekendy.
Po ich rozstaniu Suną przeniesiono do innej fabryki plastików, usytuowanej przy krematorium na drugim końcu miasta, i zdegradowano z członka niższej kadry do robotnika. Wyznaczono mu pracę przy cięciu azbestu.
Czy naprawdę widzieli się wtedy po raz ostatni? Chciałam to wiedzieć.
Któregoś dnia, dźwigając kamienie, matka załamała się i rozpłakała na oczach wszystkich.
– To nie dla ciebie robota, jeżeli ci za ciężko.
– Odpocznij chwilę, zmęczenie zaraz ustąpi.
Jej towarzyszki mogły oszczędzić sobie tych rad, bo i tak nie słyszała ani słowa. Spływała potem, nieraz mówiła, że nie pamięta, kiedy jej ubranie było suche w pasie. Jadła tylko dwa posiłki dziennie i często w żołądku burczało jej z głodu. Twarz znaczyły ślady po ugryzieniach insektów. Zawzięła się, żeby nie słuchać jego cichego głosu, który niósł do niej wiatr. Mówił, że tęskni, że pragnie ją zobaczyć, że jej potrzebuje i wie, iż on też jest jej potrzebny. Nie chciała tego słyszeć. Gdyby miała słabszy charakter, gdyby się ugięła, gdyby nie postanowiła być głucha na ten głos, rzuciłaby drąg, zbiegła ze wzgórza i pokonała rzekę ze ślepą determinacją zakochanej kobiety.
Była do tego zdolna, ale wiedziała, że nie żyje sama dla siebie i że przede wszystkim musi wychować dzieci. Zaczęły jej wypadać włosy, pogrubiała w talii, plecy z dnia na dzień robiły się coraz bardziej pochyłe, rósł garb na barku. Nie mogła uwierzyć, jak szybko się zestarzała ł jak bardzo zbrzydła. W mgnieniu oka zmieniła się w matkę, jaką pamiętam od zawsze.
Dopiero po latach, po tym, jak sama wielokrotnie oberwałam od życia, skleiłam jej zdjęcie, które z rozmysłem podarła na drobne kawałki. Wcześniej, za bardzo zajęta obwinianiem matki, nie potrafiłam się przemóc, aby chociaż spróbować ją zrozumieć. To wszystko, co mi powiedziała, nie roztopiło ściany lodu pomiędzy nami. Może ją tylko naruszyło, lecz nie na tyle, żeby runęła. Szczerze mówiąc, uważałam, że lepiej, aby dalej nas dzieliła, i nic nie mogłam na to poradzić.