5
Ponieważ rzadko bywałam w centrum, nie mogłam się nadziwić, skąd tyle ludzi wzięło się na ulicach; można by pomyśleć, że wszyscy naraz opuścili swoje domy. Samochody trąbiły bez przerwy, lawirując po pochyłych jezdniach. Kolorowe flagi i transparenty powiewały na wietrze, jaskrawe balony podrygiwały radośnie ponad wieżowcami. Ulice wyglądały wręcz niewiarygodnie czysto, niektóre domy były pobielone i miały na drzwiach noworoczne rymowane sentencje, wypisane świeżą czerwoną farbą. Połyskliwe wstęgi czyniły tę scenerię nieco nierealną. Wszyscy wydawali się wystrojeni w najlepsze rzeczy. Dzień przypominał święto.
Przez całe popołudnie i wieczór mój naturalny ojciec wychodził ze skóry, żeby zaspokoić moje potrzeby i dobrze mnie do siebie usposobić, a ja nie czułam się w najmniejszym stopniu wdzięczna. Jego tak zwana ojcowska miłość przyszła zbyt późno; już jej nie potrzebowałam. Z drugiej strony nie przeszkadzałam mu w staraniach.
– Chcesz pójść do kina? – zapytał, kiedy skończyliśmy jeść. -Twoja matka mówiła, że uwielbiasz książki, filmy i dobre jedzenie.
Bez wahania pokiwałam głową.
W kinie trafiliśmy na podwójny seans. Weszliśmy w połowie pierwszej projekcji. To był jakiś chiński film o wojnie z Kuomin-tangiem; na ekranie rozrywały się pociski, żołnierze atakowali przy dźwiękach sygnałówek. Po serii z karabinu maszynowego ziemię zaścielały trupy nieprzyjaciół. A śmierci każdego rewolucjonisty towarzyszyło kilka minut patetycznej muzyki oraz zawodzenie i okrzyki jego towarzyszy broni, zaprzysięgających zemstę.
Drugi, zagraniczny film był o jakimś statku pasażerskim, który uderzył w górę lodową i zatonął w lodowatej wodzie. Kiedy patrzyłam na ekran, on prawie nie odrywał ode mnie oczu. W końcu oznajmiłam, że mam już dość filmów i chcę wracać do domu. Spojrzał na zegarek. Jeszcze jest wcześnie, zauważył i dodał, żebym się nie martwiła, bo odwiezie mnie autobusem na przystań, przepłynie ze mną promem i odprowadzi do domu.
– Sądziłem, że chciałaś mnie zobaczyć – powiedział, nie doczekawszy się żadnej reakcji z mojej strony.
– Już cię zobaczyłam. Mama pewnie czeka w domu.
– Jesteś teraz pełnoletnia, więc sąd nie może mi zabronić się z tobą widywać. – Jego buńczuczny ton bardziej pasowałby do starszego brata niż do ojca.
Kiedy opuściliśmy kino, nalegał, żebyśmy poszli do parku Lo-quat, położonego najwyżej w mieście. Znaleźliśmy się w Pawilonie Czerwonej Gwiazdy i uznałam, że miał dobry pomysł. Nie było tu tak wielu ludzi jak w sklepach na dole, a usadowione na wzgórzach miasto wyglądało stąd zupełnie inaczej. W oknach domów paliły się światła, ruch uliczny jeszcze nie zamarł; w ciemnościach widać było reflektory aut, które wyglądały jak świetliki i omiatały smugami światła zbocza wzgórz, oraz kontury miasta na tle nieba. Dwa rzędy latarni na moście nad Jangcy pięły się świetlnym łukiem na Południowy Brzeg. Reflektory statków odbijały się w spokojnych wodach obu rzek, a gdy ich powierzchnię marszczył łagodny wiatr, migotały niczym światła rampy.
6
Tamtego wieczoru mój naturalny ojciec bardzo dużo mi opowiedział. Słuchając go, trzymałam się w pewnej odległości i cały czas przyciskałam do siebie paczkę z niebieskim materiałem. On z kolei usiłował zmniejszyć dystans między nami i wytworzyć intymną atmosferę, ale nie posunął się do tego, by przygarnąć mnie ramieniem. Kiedy siedzieliśmy na kamiennej ławce w zacisznym kącie, cały czas próbował przysunąć się bliżej, ja jednak pilnowałam dzielącej nas odległości, niwecząc jego wysiłki, aż w końcu ich zaniechał. Odór alkoholu w oddechu nie był mocny, wyczułam natomiast siarkowe mydło. Szczerze mówiąc, nie raził mnie ten zapach; może nie był przyjemny, ale kojarzył się z czystością. Na nasze spotkanie obciął paznokcie; podobnie jak ja miał długie i szczupłe palce, a wierzch dłoni pokrywały blizny. Przerzedzone czarne włosy były przyprószone siwizną. Jak to możliwe, że wyglądał tak staro, mając zaledwie czterdzieści trzy lata? Natomiast jego głos był mocny i dźwięczny, więc jeśli się go słuchało, nie patrząc na niego, wydawał się znacznie młodszy.
Kiedy matka go zostawiła, znalazł sobie chłopkę z pobliskiej wioski, bo postanowił założyć rodzinę. Przed ślubem po raz ostatni udał się do miejsca pracy matki. Ponieważ nie chciała go widzieć, rozmawiali przez drzwi. Wyznaczył miejsce i datę, oznajmiając, że musi zobaczyć swoją córkę, zanim wyjedzie z miasta i osiądzie na wsi jako chłopski zięć. Zostawił przed drzwiami świeżo upraną moskitierę i woreczek z żywnością.
Matka wzięła dwuletnią córkę na plecy i po kamiennych stopniach wspięła się wysoko na wzgórze nad przystanią promową. Czekał przy nieużywanym torze kolejki linowej w pobliżu Niebiańskich Wrót. To tam jej wyznał, że znalazł sobie dziewczynę ze wsi. Żadne z niej cudo, ale jest uczciwa i porządna. Dawał w ten sposób jasno do zrozumienia, że jeśli matka nadal żywi do niego jakieś uczucia, wystarczy jedno słowo i odwoła ślub, na co ona stwierdziła, że to dobra wiadomość i że ma nadzieję, iż ułoży sobie życie. Potem podziękowała mu za moskitierę oraz jedzenie i chciała odejść, a wtedy on przytrzymał ją za rękę i poprosił, żeby poszła z nim do domu na ulicy Nowego Narodu.
Matka odmówiła i rozwiązała pasek podtrzymujący tobołek z dzieckiem.
– Twierdziłeś, że chcesz zobaczyć swoją córkę. Proszę bardzo, oto ona, napatrz się do woli. Najlepiej zabierz ją ze sobą, wtedy przynajmniej nie będziesz mnie musiał prosić, żebym ci ją znowu pokazała. – Podała mu dziecko, odwróciła się i odeszła, nie spoglądając za siebie.
Dziecko uderzyło w płacz, gdy tylko je postawiła na podkładzie kolejowym. Mama! – wołało, raczkując za matką. Stał i patrzył na płaczącą córkę, nie wiedząc, co robić. W tym ruchliwym miejscu pełnym zgiełku, pośród zawodzenia okrętowych syren na rzece, matka słyszała wyłącznie żałosne, ciche kwilenie swej córeczki i biegiem po nią wróciła.
Uśmiechnął się, patrząc, jak gniewnie podrywa ją z ziemi.
– Widzisz, ona mnie nie chce. Wołała „mamo”, nie „tato”. Nie mógłbym jej wziąć, nawet gdybym chciał – stwierdził uszczypliwie. Posadził dziecko matce na plecy, z powrotem je owiązał i włożył mu na główkę nowiutki atłasowy czepeczek z flanelową podszewką. – Dobrze o nią dbaj. Jeszcze się zaziębi na tym porywistym wietrze.
– Nie martw się – powiedziała matka. – Żaden wiatr nie może zrobić jej krzywdy. Los jest dla niej zbyt twardy i bezwzględny, aby pozwolić jej umrzeć.
To było ostatnie spotkanie moich naturalnych rodziców. Rozpaczliwym łkaniem raz na zawsze przypieczętowałam swój los. Matka ponownie zrezygnowała z prawa wyboru, chociaż, szczerze mówiąc, wiedziała, że tak naprawdę przeznaczenie nie pozostawiło jej żadnego wyjścia. Zeszła po stopniach na przystań promową, ze mną na plecach. Ponieważ pora była sucha, w rzece ubyło wody, a piaszczyste łachy wzdłuż skalistych brzegów ciągnęły się aż po horyzont. Stopy matki zostawiały głębokie ślady na piasku, żwir wpadał do butów. Mocniej zacisnęła pas i pochylona brnęła pod wiatr, który sypał jej piaskiem w twarz i rozwiewał włosy. To była najostrzejsza zima, jaką pamiętała, mroźniejsza niż trzy kolejne zimy w czasie klęski głodu i bardziej przerażająca od tamtej, kiedy zmarł jej pierwszy mąż.
Mój naturalny ojciec przez długi czas stał u szczytu schodów, a podmuchy zimnego wiatru targały jego szczupłą sylwetką. Ponieważ coraz więcej ludzi kręciło się w pobliżu, zmierzając do autobusu albo na przystań, usunął się z widoku. Był zwykłym młodym człowiekiem, któremu brakowało w życiu miłości, dopóki nie poznał mojej matki. Spotkała go też z jej strony wdzięczność za uratowanie dzieci od śmierci głodowej. Prawdopodobnie nigdy przedtem nie czuł się ani doceniony, ani potrzebny, więc uległ magii miłości, z której nie potrafił się wyzwolić.