Ja nie mogłam sobie pozwolić na luksus oglądania telewizji, bo musiałam się przygotowywać do egzaminu wstępnego na uczelnię.
2
Kiedy kończyły się lekcje w szkole, słońce prażyło dokuczliwie. Więc idąc z tornistrem na plecach, szukałam chłodniejszych miejsc. Przy drodze rosły oleandry o delikatnych różowych kwiatach, opierając gałęzie o omszały mur. Skręciłam w miejscu, gdzie wisiały dwie ścienne gazetki, i weszłam między drzewa. Wilgotna ziemia na zacienionym terenie miała mdłosłodki, zbutwiały zapach nawet podczas upału, więc wolałam piec się na słońcu niż iść w cieniu. Wracaj do domu, nakazałam sobie w duchu. Dzisiaj tam nie pójdę. Nie pójdę! Następnym razem? Zobaczę. Ale na pewno nie dzisiaj.
Kiedy jednak mijałam budynek szkolnego biura, nogi same mnie zaniosły na kamienną ścieżkę. Weszłam po schodach i stanęłam przed znajomymi drzwiami.
– Wejdź, proszę.
Te same dwa słowa. Zawsze wiedział, że to ja stoję przed drzwiami. Kiedy znalazłam się w środku, gdzieś uleciały szalone myśli, jakie nachodziły mnie na drodze. Usiadłam na starym wiklinowym krześle naprzeciw nauczyciela historii.
Duże pomieszczenie, byłą klasę, podzielono na kilka mniejszych. Czerwony papier, na którym wypisywało się hasła, leżał na szczycie biblioteczki wraz z kilkoma połamanymi łysymi pędzelkami. Każdy nauczyciel miał do dyspozycji biurko, chwiejne wiklinowe krzesło oraz dwa lub trzy stołki. Przez pozbawione zasłon okno na południowej stronie wpadały jaskrawe promienie słońca. Zamalowana zieloną farbą szyba w okienku przy biurku broniła częściowo dostępu słońcu i tłumiła okrzyki dochodzące z boiska do koszykówki za szkołą.
Pośród soczyście zielonych wzgórz otaczających miasto stały ukryte letnie domy możnych tego świata, wybudowane w stylu angielskim i francuskim; kiedyś zajmowali je ludzie z najbliższego otoczenia Czang Kajszeka oraz jego amerykańscy doradcy, obecnie mieszkali w nich działacze partyjni wysokiej rangi. Nigdy nie miałam okazji przyjrzeć się tym domom, mogłam sobie jedynie wyobrażać, jak wyglądają; ta część miasta była dla mnie jak z innej planety.
Piętrowy budynek biura szkoły, ze swoim skośnym dachem i dużymi oknami, był najładniejszym domem, jaki dotąd miałam okazję widzieć od wewnątrz. To nic, że stare schody skrzypiały i trzeszczały, kiedy się po nich stąpało, a drzwi i okiennice trzymały się w całości wyłącznie dzięki temu, że zostały obite tekturą, która pękała i darła się, gdy zbyt mocno je kopnięto czy zatrzaśnięto, co dość często się ostatnio zdarzało.
Kiedy po raz pierwszy weszłam do biura, napomknęłam nauczycielowi historii, że w jakiś sposób wszystko tutaj wydaje mi się znajome, z pomalowanym na zielono oknem, drzwiami wzmocnionymi tekturą i ścianami z grubej cegły włącznie, więc jeśli nie byłam w tym miejscu w poprzednim życiu, to musiałam je widzieć we śnie. Zresztą podobnie było z samym nauczycielem. Kogoś mi przypominał i czasami się nawet zastanawiałam, czy to nie on mnie śledzi. Lecz zanim zdążyłam się z nim podzielić tą myślą, spojrzał mi z zaciekawieniem w oczy i nieznacznie się uśmiechnął. Od tego dnia przestał ze mną rozmawiać jak nauczyciel z uczennicą.
Włosy nosił krótko przycięte, przez co trudno było odgadnąć, czy są gęste, czy rzadkie, miękkie czy szorstkie, a jego uszy sprawiały wrażenie większych. Przeważnie nauczyciele nosili ubrania z terylenu, natomiast on chodził w niebieskiej bawełnianej koszuli. Jego uporządkowane biurku nie było pomazane kredą tak jak pozostałe. Nie palił, za to zawsze stała przed nim szklanka z herbatą, do której regularnie dolewał gorącej wody z plastykowego termosu, który trzymał na podłodze obok biurka. Miał krzaczaste brwi i nieproporcjonalnie długi nos, co nadawało jego twarzy ponury wyraz.
Teraz, kiedy o nim myślę, dochodzę do wniosku, że wyglądał całkiem zwyczajnie. I wykładał monotonnie, nie tak jak inni nauczyciele, którzy zmieniali lekcje historii w barwne opowieści o dawnych czasach. Był po prostu przeciętnym nauczycielem historii ze szkoły średniej.
Niemniej są na świecie tacy ludzie, których spotyka się na wąskiej ścieżce życia, a rolę, jaką w nim odegrają, można opisać wyłącznie za pomocą emocji, nie słów. Kiedy takich dwoje zejdzie się na tej samej wąskiej ścieżce, to czy tego chcą, czy nie, przyciągani potężną siłą zmierzają ku sobie, odczuwając zarazem lęk i podniecenie.
Właśnie coś takiego mi się przydarzyło w wigilię osiemnastych urodzin; niespodziewanie wybuchły emocje i nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów, ażeby wytłumaczyć sobie samej, co się dzieje. Z początku pałałam do niego nienawiścią za to, że mnie nie zauważa – och, jak ja go nienawidziłam! Byłam jedną z siedmiu głupiutkich dziewcząt w klasie, bardzo możliwe, że najmniej godną jego uwagi. Więc zaczęłam czytać książki na jego lekcjach, a robiłam to w taki sposób, żeby zauważył.
Postąpił jak większość nauczycieli w takich wypadkach; kazał mi wstać i zadał pytanie, coś tak prostego, że każdy potrafiłby odpowiedzieć. Tymczasem ja stałam, nie odzywając się słowem. A kiedy do mnie podszedł, zaskoczyłam go wyzywającym spojrzeniem. Właśnie w tamtej chwili zrozumiał, że nie jestem taką sobie zwykłą uczennicą, i zamarł, zapominając, że trwa lekcja i że powinien czym prędzej przywołać do porządku ucznia, który wystawia na szwank jego autorytet. W mgnieniu oka w klasie zapanował rozgardiasz, bo kilku bardziej niesfornych uczniów zaczęło bębnić pięściami w stoliki.
– Siadaj – powiedział cicho. – Stawisz się u mnie po lekcjach.
Serce mi waliło, kiedy podekscytowana usiadłam w ławce. Osiągnęłam swój cel, zwróciłam na siebie uwagę. Od tamtego dnia często bywałam w jego pokoju jako „niesubordynowany przypadek”.
3
Kiedy zbliżały się moje osiemnaste urodziny, wyglądałam blado i mizernie jak zawsze; nadal byłam chuda jak szczapa, a moje usta wydawały się pozbawione krwi. Nosiłam rzeczy wyblakłe od wielokrotnego prania, a suche, matowe włosy zaplatałam w mysie ogonki. Mao Tse-tung nie żył od czterech lat, fasony sukienek zmieniały się w błyskawicznym tempie, widywało się coraz mniej ludzi w workowatych zielonych lub niebieskich uniformach, które wszyscy nosili przez tak długi czas. Tu i ówdzie ludzie nucili piosenki budzące skojarzenia z klubami z lat trzydziestych. Po czterdziestu latach rewolucyjnej powagi miasto stawiało pierwsze, niepewne kroki ku dawnej lekkości. Co odważniej sze kobiety zaczęły nosić szeongsamy – tradycyjne chińskie kaftany ze stójką i z rozcięciem u dołu, które wdzięcznie podkreślały sylwetkę. Młode dziewczyny z naszych okolic ładnie się prezentowały, bo dzięki temu, że od dziecka poruszały się po górzystym terenie, miały długie, mocne nogi i gibkie sylwetki.
Szczególna atmosfera dawnych czasów zawitała nawet na zrujnowane ulice i boczne drogi Południowego Brzegu, a ja, im dłużej obserwowałam zmiany, tym bardziej się sobie nie podobałam. Wyglądałam jak ktoś, kto spóźnił się na statek i sterczy samotnie na zapomnianym molu: nosiłam zieloną bawełnianą spódnicę za kolana i białą bluzkę z krótkimi rękawkami. Obie części garderoby przypadły mi w spadku po siostrach. Za obszerne na mnie, sprawiały, że wydawałam się jeszcze drobniejsza, niż byłam w rzeczywistości. Chodziłam w sandałach z kremowego plastyku, które klapały o pięty przy każdym kroku, bo były o trzy centymetry za duże.