Tak przemawiała lekarka do swoich pacjentek w trakcie zabiegu; nie dawano narkozy ani żadnych środków znieczulających. Mężczyźni czekający na zewnątrz stawali się kłębkiem nerwów; miłość nagle traciła swą romantyczną otoczkę. Kiedy kobieta z twarzą zalaną łzami, słaniając się, opuszczała gabinet, mężczyzna podbiegał do niej, aby ją podtrzymać. W tym zwykłym geście kryło się największe szczęście, jakie mógł ofiarować kobiecie. Kilka rozszlochanych kobiet leżało na ławkach w ramionach swych mężów.
Pociły mi się dłonie. Może, pomyślałam, istnieje jakiś lepszy sposób na rozstanie się z życiem. I dokładnie w tej samej chwili w drzwiach ukazała się pielęgniarka.
– Yang Ling! – zawołała.
Nikt nie zareagował. Powtórzyła jeszcze raz i wtedy do mnie dotarło, że to właśnie nazwisko wymyśliłam rano. Zerwałam się z ławki.
– Głucha jesteś? Tędy! – warknęła, kiedy za nią ruszyłam. W gabinecie kazała mi zdjąć buty i wsunąć stopy w sandały, które stały za drzwiami. Były stare i podejrzanie brudne, więc zawahałam się, zanim spełniłam jej polecenie.
Na ławce przy ścianie po lewej stronie zobaczyłam kobietę. Przed chwilą zeszła ze stołu zabiegowego i leżała na brzuchu, obnażona od pasa w dół. Przy biurku siedziały dwie pracownice – lekarki czy pielęgniarki, trudno powiedzieć – i wypisywały karty, odnotowując opłaty za kupione w szpitalu podpaski higieniczne, które, jak twierdziły, były czystsze i bezpieczniejsze od sprzedawanych na ulicy.
– Zdejmij spodnie i połóż się na stole! – poleciła ostrym tonem ta, która liczyła pieniądze.
Trzęsłam się cała, zdejmując spodnie, a kiedy przyszła kolej na majtki, palce miałam tak drętwe, że nie mogłam ich ściągnąć.
– Pospiesz się i nie graj mi tu niewiniątka!
Zsunęłam majtki i popatrzyłam na tę kobietę, która nawet nie raczyła zaszczycić mnie spojrzeniem.
Dopiero kiedy leżałam na stole, zobaczyłam, jaki ten gabinet jest duży. Farba na ścianach i suficie łuszczyła się; zapewne dużo czasu upłynęło od ostatniego remontu. Szyby w trzech oknach były popękane, zupełnie tak samo jak w mojej szkole średniej. I żadnych zasłon, które odgradzałyby gabinet od pozbawionego drzew szpitalnego podwórka. Nie widziałam ani skrawka nieba, ani kawałka chmury. Oślepiało mnie jaskrawe światło lampy fluorescencyjnej zwisającej ze środka sufitu. W sali stały dwa łóżka zabiegowe, drugie akurat było wolne. Oba upstrzone rdzawymi plamami w miejscach, gdzie odprysła emalia. Szpital zbudowano w latach trzydziestych, podczas wojny z Japończykami; zapewne zdążyło się przez niego przewinąć kilka pokoleń kobiet.
– Miałaś już kiedyś zabieg? – zwróciła się do mnie, siadając na stołku, lekarka w masce chirurgicznej, po czym rzuciła mi na brzuch stos instrumentów medycznych owiniętych w bure płótno. Materiał miał ten sam brudnoszary odcień co płachta, którą nakryła mi podbrzusze.
– Nie – odpowiedziałam.
– Rozsuń nogi najszerzej jak możesz.
Każde wypowiadane niecierpliwym tonem polecenie pogłębiało mój strach i zdenerwowanie, gdy leżałam ze wzrokiem wbitym w sufit, zaciskając dłonie na zimnej ramie łóżka. Lekarka rozwinęła pakunek na moim brzuchu, narzędzia uderzyły o siebie ze szczękiem. Nie miałam odwagi spojrzeć na te wszystkie szczypce, skalpele i nożyce chirurgiczne. Przeszło mi przez myśl, że jeszcze nie jest za późno, aby zerwać się z tego stołu i uciec, że mogę zachować dziecko, nie bacząc na to, co będzie później. Pragnęłam go tak samo, jak tamtego dnia pragnęłam jego ojca, i oddałabym mu ciało i duszę tak, jak oddałam się bez reszty jego ojcu. Łzy moczyły mi włosy na skroniach. Lekarka poprawiła się na stołku, a ja dostrzegłam pod stołem białą emaliowaną kuwetę, w której leżało kilka krwawych strzępków przypominających wieprzową nerkę. A więc tak skończy moje dziecko. Najwyższy czas zeskoczyć z tego stołu i stąd wyjść. Jeszcze nie jest za późno. Jeżeli je zatrzymam, to tak, jakbym trwała przy jego ojcu, przywróciła go do życia. W tej samej chwili wepchnięto mi w pochwę coś zimnego i ostrego. Z głębi mego gardła wydobył się przeraźliwy okrzyk. Włosy miałam mokre od łez. Zacisnęłam zęby, kurczowo trzymając się ramy stołu.
Kiedyś matka mi powiedziała, że w chwilach, gdy czuje, iż zaraz upadnie pod ciężarem kamieni, powtarza myśl przewodniczącego Mao: „Bądźmy zdecydowani, nie bójmy się poświęceń, usuniemy z drogi wszystkie przeszkody i zwyciężymy”. Jeśli zaś to nie pomaga, prosi o wsparcie Buddę. I zawsze pokonuje słabość. Ja nie miałam zwyczaju wzywać na pomoc przewodniczącego Mao i nie wiedziałam, jak zwrócić się do Buddy, więc mogłam jedynie zaciskać zęby i trzymać się kurczowo stołu. Lekarka radziła sobie bez asysty pielęgniarki. Wrzucała użyte narzędzia do pojemnika, potem wybierała kolejne ze stosu na moim brzuchu, wsadzała je we mnie i wwiercała się w macicę. Czułam rozpychający, paraliżujący ból, jakby wyrywano mi wnętrzności, krojono je na małe kawałeczki i upychano z powrotem.
Kiedy uprzytomniłam sobie, że żadne wrzaski ani jęki nie umniejszą tortury, zacisnęłam zęby i żaden dźwięk nie wydobył się już z mojej krtani. Lampa fluorescencyjna nad głową zaczęła się kurczyć, aż stała się wirującym punktem, który spadł na mnie ognistą kulą, po czym zapadły ciemności.
Kiedy ponownie otworzyłam oczy, lekarka stała przede mną. Zdążyła zdjąć maskę i okazała się całkiem ładną kobietą. Miała pieprzyk na policzku i wyglądała na jakieś trzydzieści lat. Gdy zdejmowała fartuch, zmieniała się w czyjąś kochającą żonę i matkę. Nie odezwała się słowem, lecz odgadywałam jej myśli. Moja skóra była wilgotna i lepka od czubka głowy po palce stóp, miałam przegryzioną wargę, a dłonie nadal zaciskałam w pięści, chociaż już nie trzymałam się stołu. W sali panował chłód, przeciągi owiewały mnie ze wszystkich stron.
Zsunęłam się ze stołu i włożyłam stopy w sandały. Nie miałam odwagi spojrzeć na dziecko, które właśnie pozbawiłam życia. Uderzyło mnie przeczucie, że nigdy nie będę mieć dzieci, nawet gdybym mogła. Żadne nie zastąpi mi tego, które żyło we mnie przez dwa miesiące. Lecz dziecko urodzone przez kogoś takiego jak ja byłoby narażone na jeszcze większe cierpienia niż jego matka, a dorastając, musiałoby pokonywać potworne trudności.
Idąc powoli, bez niczyjej pomocy dowlokłam się do ławki. Zwinęłam się w kłębek, zasłaniając rękami podbrzusze.
Pielęgniarka podeszła do drzwi i wywołała następną paqentkę.
– Ta tutaj nie krzyczała ani nie piszczała. Powinnyście wziąć z niej przykład – dodała, zwracając się do wszystkich kobiet w poczekalni.
– Pewnie psychiczna – mruknęła starsza pielęgniarka siedząca przy biurku. – No dalej, każ jej się ubrać i niech sobie idzie. Jeśli ma ochotę udawać, że umiera, równie dobrze może to robić na zewnątrz.
– Pozwól jej poleżeć, dopóki nie wypiszę formularza. Wtedy wyjdzie.
Po trzech, może czterech minutach poczułam, że trzymam w ręce jakąś kartkę, więc usiadłam z wysiłkiem i zaczęłam czytać. „Głębokość macicy: 10. Kosmówka: pozytywna. Ubytek krwi: znaczny. Płód: pozytywny”. Dalej nie doczytałam. Podarłam kartkę na strzępy, podniosłam się z ławki i patrząc przed siebie, upuściłam kawałki papieru na podłogę. Nie czekałam na reakcję personelu. Bez słowa włożyłam majtki i skarpetki, zmieniłam sandały na filcowe buty i opuściłam gabinet zabiegowy, trzymając się ściany.
3
Ciepła woda spływała mi po włosach i obmywała ciało aż po pięty. Nacierałam się kostką mydła, zerkając co rusz na wskaźnik poziomu wody, żeby sprawdzić, ile mi jeszcze zostało. W publicznej łaźni dla kobiet są kabiny z drzwiczkami, spod których widać nogi, a wzdłuż ściany biegnie cementowa półka, gdzie kładzie się rzeczy, żeby nie zamokły.