Wszystkie drzwi domów na bocznych uliczkach przy alei Strumienia Kotów stoją szeroko otwarte przez cały dzień i jeżeli do kogoś przychodzą goście, sąsiedzi gromadzą się przed wejściem, by cieszyć się odmianą w swym monotonnym życiu. Jedynym powodem, dla którego zamyka się drzwi przed wścibskimi sąsiadami, jest nieco lepszy niż zwykle posiłek, ale po zakończeniu jedzenia ponownie się je otwiera.
Kiedy pada, na podwórka wystawia się szafliki i wiadra, aby nałapać deszczówki, której potem używa się do prania i mycia mebli, a na koniec płucze się w niej brudne, przepocone buty i plastikowe sandały.
Rzeka pozostała niezmieniona, podobnie jak pływające po niej statki, wzgórza wzdłuż brzegów i ludzie o twarzach, które wyglądają jak pokryte pleśnią. Nowe pokolenie robotników zastąpiło stare i życie toczy się niezmienionym trybem.
Wewnętrzny głos mi podpowiadał: odetnij się od przeszłości. Spędzałam całe dnie z nosem w książkach, najrozmaitszych książkach, albo pisałam wiersze i opowiadania. Te przyzwoite wysyłałam do czasopism, utrzymując się z niewielkich sum, które za nie dostawałam, „nieodpowiednie” chowałam, by nikt poza mną nie mógł ich przeczytać. Większość moich utworów była niewiele warta, więc je po prostu wyrzucałam.
Przez pewien okres znajdywałam przyjemność w paleniu tanich papierosów i piciu byle jakich alkoholi. W połowie lat osiemdziesiątych poeci i pisarze drugiego obiegu zaczęli się pojawiać na całym południu. Wędrowali z miasta do miasta, nigdzie nie zagrzewając miejsca. Trzymałam się z nimi, próbując wszystkiego, co nowe, poczynając od literatury, a kończąc na stylu życia. W torebce albo w kieszeni spodni nosiłam prezerwatywy, nawet gdy ich nie potrzebowałam, bo sam fakt, że je mam, uświadamiał mi wszechobecność seksu. W moich oczach miłość była mirażem, a małżeństwo i rodzenie dzieci żartem. Postanowiłam nie iść w ślady większości kobiet. Wlewałam w siebie alkohol, jakby to była woda, i chociaż rzadko uderzał mi do głowy, udawałam pijaną w sztok i celowo upijałam innych; nawet mężczyznom zdarzało się przy mnie lądować pod stołem.
Większość koleżanek poznawałam na prywatkach, gdzie tańczyło się wolne tańce. Obcinałyśmy sobie nawzajem włosy i robiłyśmy zwariowane fryzury, zakazane w salonach fryzjerskich. Ubierałyśmy się bardzo prosto, po chłopięcemu, a latem często nosiłyśmy spódnice na gołe ciało i chodziłyśmy z jednej prywatki na drugą, zarówno do domów naszych przyjaciół, jak i ludzi zupełnie mam nieznanych. Żeby zapewnić sobie spokój i bezpieczeństwo, organizatorzy takich imprez zamykali drzwi na klucz, zaciągali zasłony i gasili światła. Miałam szczęście, że nigdy nie wsadzono mnie do aresztu. Od czasu do czasu policjanci robili naloty na mieszkania, ale przeważnie udawało im się złapać i zamknąć zaledwie parę osób, bo większość zawsze zdążyła uciec przez okna lub tylnym wyjściem. Prędzej czy później znowu trafialiśmy na siebie w tym lub innym mieście.
Cała podziemna awangarda chińska lat osiemdziesiątych oszalała na punkcie zachodniej muzyki. Wybierało się partnera, zarzucało mu ramiona na szyję i kołysząc się w rytmie jakiejś obco brzmiącej piosenki, zapominało na jakiś czas o beznadziei i szykanach. W takich chwilach nawet mnie ponosiła wyobraźnia i wierzyłam, że wreszcie jestem szczęśliwa.
Gdy liryczne tony zastępowała muzyka disco, odpychałam partnera i wpadałam w dziki taneczny trans, nieomal ryjąc podłogę obcasami, jakby kluczem do przetrwania w moim życiu waga-bundy była konieczność wytrząśnięta z siebie całego szaleństwa aż do utraty tchu. Moja twarz szybko straciła młodzieńczy wygląd i blask. Dzięki ulotnym przyjemnościom mogłam się śmiać, ale nie potrafiłam uronić jednej łzy ani nad sobą, ani nad nikim innym.
Którejś nocy wypiłam więcej niż kiedykolwiek przedtem. Alkohol palił mi wnętrzności. Przytłaczało ciasne, przepełnione pomieszczenie. Muzykę mogłam znieść, lecz dusiłam się w gęstym od dymu powietrzu, więc przepychając się pomiędzy splecionymi w tańcu parami, wyszłam na dwór, a za mną podążyła koleżanka, zaniepokojona moim stanem. W słabym świetle latarni opustoszała ulica wyglądała jak śmietnik Chciałam zostać sama, czułam obrzydzenie do ludzi i do siebie samej. Uciekłam, gubiąc koleżankę.
Ruszyłam aleją. Przetoczył się wózek śmieciarza, rozległy się dzwonki ulicznej polewaczki. Zdążyłam przejść parę kroków, przytrzymując się muru, gdy zebrało mi się na wymioty. Z ust chlusnął strumień z gorzkimi drobinami niestrawionego jedzenia. Kiedy wreszcie torsje ustały i mogłam złapać oddech, wyciągnęłam z kieszeni kawałek papieru, aby otrzeć usta. Zobaczyłam odbity na powielaczu wiersz z podziemnego czasopisma.
Chociaż nadal żołądek podchodził mi do gardła, poczułam się znacznie lepiej. Ten wiersz musiał zostać stworzony z myślą o mnie, bo wiele razy uciekałam przed nieszczęściem. Napisał go ktoś nazwiskiem Czao. Pomyślałam, że być może los nas jakoś ze sobą zetknie, że spotkam go albo kogoś mu podobnego, kogoś, kto potrafi zrozumieć, co czuję. Mogłabym zostać oddaną przyjaciółką tego człowieka, a może nawet się w nim zakochać. Płomień miłości miałby szansę zapłonąć w moim sercu po raz drugi. A wtedy, być może, moje własne pisanie zaspokoiłoby głód, który noszę w duszy od dnia narodzin.
XIX
1
Od lat byłam w drodze, a teraz nadszedł czas, by wyruszyć w jeszcze dalszą podróż. Zdecydowałam się odwiedzić rodzinny dom. Był początek 1989 roku.
Panowałam nad nerwami, dopóki nie znalazłam się w pobliżu bramy Siedliska Numer Sześć. Jak mnie przyjmą? Ojciec siedział przy małym piecyku w sieni, zakutany w kilka warstw marynarek i kurtek, z dłońmi wsuniętymi w rękawy. Siedział twarzą do wejścia i chociaż całkiem stracił wzrok, wyczuł mą obecność.
– Tato! – powiedziałam, a on się uśmiechnął.
Z pokoju wyszła matka. Od dnia mojej ucieczki jeszcze bardziej się przygarbiła i znacznie postarzała.
– Po co przyjechałaś? Dziwię się, że nie zapomniałaś jeszcze swojego domu. – Jej słowa raniły mi uszy, ale z wyrazu twarzy poznałam, że mój widok nie tylko ją zaskoczył, ale i ucieszył.
Postawiłam na podłodze płócienną walizkę i rozejrzałam się wokół. Wszystko było tak, jak sobie wyobrażałam; nie spodziewałam się tylko, że rodzice aż tak bardzo się posuną i osłabną. Poza tym nic nowego czy niezwykłego, no i ten całkowity brak ciepła. Przyjechałam do domu wyłącznie po to, aby postawić kropkę na końcu rozdziału mego życia, a chciałam to uczynić w miejscu, gdzie spędziłam większość swoich lat. Czy miało to ścisły związek z rodzicami – nie wiedziałam.
Wyjadę stąd pojutrze, a może nawet jutro.
Kiedy skończyliśmy kolację, na dworze zapadły czarne jak smoła ciemności. Wyjrzałam przez okno, ale choć wyciągałam szyję i wytężałam wzrok, nie dostrzegłam nawet zarysu nagich konarów rajskiej jabłoni. Rozebrałam się i weszłam do łóżka, a matka w tym czasie, mrucząc cicho, biła pokłony przed posążkiem Buddy ustawionym na biurku z pięcioma szufladami. Za statuetką, nie większą od kubka na wodę, stała kadzielnica. Matka, obecnie bardziej religijna niż kiedykolwiek przedtem, „zaprosiła” Buddę do domu.