Żaden szpital nie chciał go przyjąć, bo był w ostatnim stadium raka płuc, a fabryka plastików, w której pracował, nie miała pieniędzy na pokrycie kosztów hospitalizacji. Jego rodzina nosiła go na noszach od szpitala do szpitala, aż w końcu w jakiejś wiejskiej lecznicy z kilkoma łóżkami wspaniałomyślnie pozwolono mu dokonać żywota.
Żona przez jakiś czas przy nim czuwała, ale potem go zostawiła, bo miała tego dość. Nawet nie towarzyszyła mu w ostatniej drodze do krematorium; prawdopodobnie wiedziała, jakie miejsce zajmowała w jego sercu.
– Umarł z twoim i moim imieniem na ustach, błagając swoją matkę, żeby nas sprowadziła.
Zamilkła na chwilę, a potem powiedziała, że on zawsze odmawiał sobie odrobiny dobrego jedzenia, nawet czegoś tak małego jak jajko, co niewątpliwie przyspieszyło zgon, bo był wątłej budowy, a pracował przy azbeście.
Moja babka, płacząc, uczepiła się ręki matki. „Umarł, mając zaledwie czterdzieści dziewięć lat – szlochała. – A ja, stara kobieta, ciągle żyję. I gdzie tu jest sprawiedliwość?”
3
Zapewne właśnie wtedy w naszym domu pojawił się posążek Buddy. Matka przestała sypiać z ojcem w jednym łóżku i bardzo możliwe, że każdej nocy budziła się z płaczem. Ale też zaczęła lepiej dbać o męża, który był od niej o dziesięć lat starszy. Z samego rana szła na poddasze, wynosiła nocnik i podawała mu filiżankę herbaty. Wyrzuciła fajkę, bo chciała, żeby zaprzestał palenia ze względu na bronchit. Kiedy chorował, zanosiła posiłki na górę i karmiła go, a także spała przy nim, żeby mieć na niego oko, gdyby przypadkiem zachłysnął się flegmą. Wolała po nim odejść z tego świata, nawet gdyby nie miał się nią kto później zaopiekować, bo gdyby umarła pierwsza i zostawiła go niewidomego i samotnego jak palec, jak dałby radę przeżyć?
Nie kochała męża, ale otoczyła go opieką, jakiej nigdy nie zaznał od niej mój naturalny ojciec. Nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć ze swej samotności i tego, co nosiła w sercu, nikogo oprócz Buddy. Z nikim nie mogła szczerze porozmawiać. Nawet w tej chwili jej głos brzmiał tak cicho, że ledwo ją słyszałam. Ojciec mógł sobie być ślepy, ale słuch miał dobry, a deski były cienkie; uważała, że dość mu już krzywd wyrządziła jak na jedno życie.
Zadrżałam, gdy zimna harmonijka spoczęła w mojej dłoni. Powoli metal ogrzał się pod kołdrą. Czy jestem nieczuła? A może nawet zatwardziała? Sięgnęłam po niebieski czepeczek z atłasowym pokryciem i flanelową podszewką, po obu stronach nadgryziony przez mole i myszy. Przymknęłam oczy i usiłowałam sobie wyobrazić tamto spotkanie, gdy mój naturalny ojciec wyjął z kieszeni czapeczkę i włożył mi ją na głowę. „Zaziębi się na tym wietrze” – powiedział do matki. Widzieliśmy się jeden jedyny raz, kiedy skończyłam osiemnaście lat, i stanęły mi przed oczami sceny z tamtego spotkania, kiedy starał się wkraść w moje łaski, przekonać mnie do siebie.
Wtedy nie zwracałam zbyt dużej uwagi na to, co mówił, kiedy staliśmy razem w najwyższym punkcie miasta, w parku Loquat, ale teraz przypomniało mi się, jak dobitnie akcentował każde słowo.
Nie powinnaś, mówił, wyjawiać nikomu swego pochodzenia, a już na pewno nie mów o nim mężczyźnie, którego poślubisz. Wzbudzisz pogardę zarówno w nim, jak i w jego rodzicach, i będziesz ogromnie cierpieć.
Powiedział, że chodząc za mną, nieraz widział, jak ludzie się na mnie wyżywają, i nienawidził siebie za to, że nie może przyjść z pomocą.
Musisz mi wybaczyć, mówił, że nie wypełniłem względem ciebie ojcowskich obowiązków. Wybacz mi i swojej matce. Traktuj ją lepiej, przynajmniej ze względu na to, co musiała z twojego powodu znosić.
Dopiero teraz, kiedy wspominam nasze spotkanie, widzę, jaki niezwykły był tamten wieczór, rozświetlony gejzerami fajerwerków. Wtedy myślałam, że odbywa się jakiś festyn, i zastanawiałam się, co też się w mieście świętuje. Teraz wyliczyłam, że musiało to być Święto Narodowe. Co takiego się ze mną działo, że je przeoczyłam? Żeby się upewnić, poszłam do biblioteki i sprawdziłam, że dwudziesty trzeci dzień ósmego miesiąca, dzień, który moja matka i naturalny ojciec zapisali jako datę moich urodzin, tamtego roku wypadał pierwszego października, czyli w trzydziestą pierwszą rocznicę powstania Chińskiej Republiki Ludowej. W Wielkiej Sali Ludowej przywódca narodu wydał wielki bankiet dla przybyłych dygnitarzy, pośród których był książę Kambodży, Norodom Sihanouk, wraz z małżonką i towarzysz Hoang Van Ho-an, przywódca prochińskiej frakcji Wietnamskiej Partii Komunistycznej na wygnaniu. Na imperialnym dworze nadal przyjmowano hołdy od wasali z satelickich krajów.
Wertowałam oprawione roczniki gazet. Papier, pożółkły ze starości, kruszył się pod mymi drżącymi palcami, kiedy dotarłam do gazety z dwudziestego pierwszego września 1962 roku, daty moich narodzin. To był piątek, dwudziesty trzeci dzień ósmego miesiąca księżycowego w roku Tygrysa. Tematem dnia były ogólnokrajowe demonstracje, potępiające agresję amerykańskich imperialistów, i radość z zestrzelenia amerykańskiego samolotu szpiegowskiego U-2 na usługach Czang Kaj-szeka. Sam przewodniczący Mao przyjął bohaterów powietrznych. Były tam również inne optymistyczne wiadomości: w prowincji Yunnan wyhodowano uszlachetniony gatunek tytoniu, z Ciangsi donoszono o rekordowych zbiorach, moja rodzinna prowincja, Syczuan, dostarczyła ponad dwadzieścia pięć tysięcy wołów pociągowych do miejsc, gdzie ich brakowało, zbiory ryżu w Kuangsi przekroczyły najśmielsze oczekiwania, i tak dalej, i tak dalej. Im bliżej klęski głodu, tym bardziej optymistyczne wiadomości, tym większy dostatek. Takie gazety są nieocenioną skarbnicą wiedzy. Przeglądanie starych numerów jest najlepszym sposobem na zrozumienie własnego kraju i jego historii.
Na dworze pociemniało; fabryka papierosów wypluła z hukiem chmurę pary. Nie mogłam zasnąć, więc wstałam z łóżka. Matka wyjęła z jednego z tobołków równiutko poskładany niebieski żakiet w kwiatki.
– Przymierz – poleciła.
Poznałam materiał, który mój naturalny ojciec kupił dla mnie dziewięć lat temu. Matka uszyła żakiet, który można narzucić na waciak.
Włożyłam go, stojąc przy łóżku, i z namaszczeniem, jeden po drugim, zapinałam guziki. Matka obserwowała każdy mój ruch. Gdyby w tamtej chwili poprosiła: „Mała Szóstko, zostań na parę dni”, zmieniłabym plany. Ale nie zrobiła tego, przez co moje postanowienie, by z rana wyjechać, jeszcze bardziej się umocniło.
Powiedziałam matce, by wróciła do łóżka. Kiedy mnie usłuchała, wyciągnęłam się obok niej w ubraniu i zgasiłam światło.
Oczy miała zamknięte, oddychała głęboko i równo, ale wiedziałam, że nie śpi.
O świcie rozległy się syreny na rzece. Ich zawodzenie niosło się do połowy wysokości wzgórza i przypominało próbę głosu, kiedy śpiewak powtarza w kółko ten sam ton, dopóki nie zaśpiewa go czysto. Podniosłam się z łóżka i włożyłam buty.
– Mała Szóstko – odezwała się cicho matka. – Zawsze wiedziałam, że nie zagrzejesz tu miejsca, że nie jesteś jedną z nas. Jedź, jeśli chcesz. Nie będę cię zatrzymywać, mam wobec ciebie ogromny dług. Odnajdę spokój dopiero, kiedy któregoś dnia przestaniesz mnie o wszystko obwiniać.
Wyjęła spod poduszki zawiniątko z chusteczki do nosa. Wewnątrz był zwitek banknotów, niektóre nowe, inne pogniecione i brudne, same niskie nominały.
– To pięćset juanów, które po cichu odłożył dla ciebie przez lata. Krótko przed śmiercią poprosił twoją babkę, żeby dopilnowała, abyś je dostała na posag. – Zauważyła moje ściągnięte brwi. -Weź je! – poleciła szorstko, prawdopodobnie nie chcąc słyszeć, dlaczego nie planuję zamążpójścia. Nie wysłuchałaby mnie, nawet gdybym spróbowała cokolwiek wyjaśnić.