Cieszyłam się, że mnie słucha, wręcz czułam przy nim potrzebę zwierzeń. On rozumiał, jakie znaczenie mają dla mnie te z pozoru nieistotne sprawy. Zamknięta w sobie, tylko w jego obecności się otwierałam; bywały takie chwile, że najchętniej odsunęłabym biurko, żeby znaleźć się jeszcze bliżej niego.
Pewnego dnia wyjął z szuflady kartonową podkładkę i czystą kartkę.
– Nie ruszaj się – polecił. – Narysuję twój portret. Usłuchałam go, nie przestając przy tym mówić.
Od czasu do czasu spoglądał na mnie, po czym wracał do szkicowania. Na koniec odłożył ołówek i podnosząc wzrok, powiedział:
– Zapomnij o wszystkim. Powinnaś skupić się na egzaminach wstępnych, zamiast zaprzątać sobie głowę tymi sprawami.
Odparłam, że nie wiem, czemu o tym mówię, być może dlatego, że dotąd z nikim tak nie rozmawiałam.
Podał mi kartkę. Szkic ołówkiem. To rzeczywiście była moja twarz, kilka prostych kresek. Ale oczy w tej twarzy wydały mi się zbyt żywe, patrzyły z pasją. Szyja i ramiona pozostały nagie, nie dorysował kołnierzyka, czym, jak podejrzewałam, dał do zrozumienia, że nie zachwyca go mój ubiór. Rysunek zajmował górną część kartki, reszta pozostała czysta.
– I jak ci się podoba? – zapytał.
– Przypominam małego kotka. To nie są moje oczy.
– Co ty tam wiesz. – Wyjął mi kartkę z ręki. – Jesteś za młoda.
Westchnął chyba nieco za głośno, przynajmniej tak mi się wydało, i schował rysunek do szuflady. Poprosiłam, żeby dał mi ten szkic, ale odmówił, twierdząc, że go nie dostanę, dopóki nie będzie skończony.
III
1
Kiedy matka zjawiała się w domu, na obiad, oprócz miseczki zupy z kwaszonej kapusty, była fasolka mung.
Umyłam podłogę na górze, a właściwie zwilżyłam ją po to, aby ochłodzić maleńkie pomieszczenie. Na poddaszu mieściły się dwie wąskie prycze i stołeczek, który ustawiałam pod lampą, kiedy odrabiałam lekcje. Jeżeli zapomniałam go potem usunąć, co mi się często zdarzało, wchodzący na górę musieli lawirować w wąskim przejściu. W podłodze, między dwiema warstwami cienkich desek, harcowały szczury. Mocno wyżymałam ścierkę, ażeby woda nie przeciekła przez szpary do pokoju na dole. Przez świetlik w dachu nie wpadał najlżejszy powiew wiatru, byłam lepka od potu, mimo że dopiero co się wykąpałam.
– Mała Szóstko, chodź na obiad! – krzyknęła Czwarta Siostra, stając pod schodami.
Wyszłam na podest, z wiadrem i ścierką, po czym spojrzałam w dół. Jedzenie w jej miseczce miało zielony kolor i pachniało zachęcająco. Siostra bardzo zmizerniała na twarzy, być może dlatego, że pracując na budowie, przebywała na dworze w spiekotę i w ulewne deszcze. Policzki miała ogorzałe jak chłopka. Czwarta Siostra była znacznie ładniejsza niż ja, miała smukła figurę, a mierząc prawie metr sześćdziesiąt, przewyższała mnie wzrostem o całe trzy centymetry. Niestety, podobnie jak pozostałe dziewczęta w naszej rodzinie, miała krzywe zęby.
– A nie słuchałyście, jak mówiłam, żeby nie jeść marynowanej rzepy, kiedy rosły wam stałe zęby – wypominała nam matka.
Gdy stawiałam na stole miseczkę z ryżem, aby zasiąść do posiłku wraz z ojcem i matką, do pokoju wszedł cicho Piąty Brat i umył ręce nad miską na stojaku przy drzwiach. Ramiona miał wąskie i spadziste jak u dziewczyny, włosy cienkie, a rysy delikatne. Górną wargę szpeciła mu gruba blizna. Urodził się z zajęczą wargą i kiedy jadł, przykro było na niego patrzeć. Matkę bardzo smuciło jego kalectwo i obwiniała o nie ojca, twierdząc, że rąbał podpałkę na progu, kiedy była w ciąży z Piątym Bratem, a gdy poprosiła, żeby przestał, rzucił się do pracy z jeszcze większą energią, co niezaprzeczalnie musiało doprowadzić do nieszczęścia.
Kiedy Piąty Brat miał sześć miesięcy, miejscowy lekarz zopero-wał mu wargę, ale zabieg nie udał się od początku do końca; lekarz użył za grubej igły i zbyt szorstkiej nici, poza tym niestarannie wyciągnął szwy, co spowodowało infekcję i doprowadziło do powstania odrażającej blizny pośrodku górnej wargi.
Brat miał dwadzieścia dwa lata, dzieliła nas różnica czterech lat, jednak na pierwszy rzut oka mógł sprawiać wrażenie młodszego ode mnie. O ile nie musiał, nigdy się nie odzywał, więc pod tym względem prześcignął nawet ojca; prawdopodobnie obawiał się, że mówiąc, ściąga uwagę na swoje okaleczone usta. Piąty Brat był spawaczem w stoczni; ilekroć mógł, przeprawiał się przez rzekę promem, żeby uniknąć dwuipółgodzinnego marszu z domu do pracy i z powrotem.
Nasza piątka jadła przy stole w mdłym świetle lampy.
Większość sąsiadów wolała spożywać posiłki na dworze przed wejściem do zabudowań, na ziemi lub na kamiennych stopniach; jak w jednej wielkiej rodzinie sięgali po jedzenie do wszystkich misek. Jednak przy najmniejszym zadrażnieniu sypały się przekleństwa, uniesione pałeczki niebezpiecznie celowały w twarz oszusta i jeśli atmosfera stawała się gorąca, miski lądowały na głowie delikwenta, a papka z ryżu wymieszana z lepką krwią spływała mu po twarzy.
Nie widzieliśmy powodu, aby przy naszych skąpych racjach zasiadać do stołu. Ale rodzice nie pozwalali nam jeść biegając, i to wcale nie dlatego, że przywiązywali wagę do dobrych manier; po prostu nie chcieli, abyśmy zanadto zbliżali się do sąsiadów. Wszyscy patrzyli na nas z góry, więc rodzice woleli trzymać się domu. My, dzieciaki, mogliśmy co najwyżej stać w sieni czy na podwórku, podczas gdy inne dzieci obsiadały kamienne stopnie albo przechadzały się po ulicy, albo nawet schodziły na brzeg rzeki, z miseczką w dłoni.
Piąty Brat napełnił swoją miskę i usiadł na ratanowym stołku przy drzwiach. Matka spojrzała prosto na mnie. Zdążyłam zauważyć, że jest niezadowolona, zanim jeszcze oznajmiła, iż ci z biura chcą, aby z powodu słabego zdrowia przeszła na emeryturę dwa lata wcześniej, czyli w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Jeżeli ich posłucha i zostanie w domu, będzie dostawać miesięcznie małą emeryturę. Wszystkie pałeczki zastygły w powietrzu. Zapytałam, ile to będzie.
– Niecałe dwadzieścia dwa juany. Ponieważ nikt nie zareagował, ciągnęła dalej:
– Kiedyś dwadzieścia dwa juany mogłyby wystarczyć, ale nie teraz. Nawet jeżeli dotrwam w pracy do podwyżki emerytury i zaharuję się na śmierć, to i tak będzie za mało. Pomyśl tylko, Mała Szóstko, ten kurs przygotowawczy do egzaminu na wyższe studia pochłania dwadzieścia juanów miesięcznie. I co dobrego z tego przyjdzie? Nie mamy pieniędzy ani powiązań. Nie stać nas na trzymanie cię w szkole.
lemat pieniędzy i emerytury podjęła również poprzedniej niedzieli, twierdząc, że nie ma sensu, abym szła na studia. Jednak tym razem czułam, że mówi poważnie. Chciała, żebym pracowała i przynosiła pieniądze do domu. Płacenie za naukę to wyrzucanie pieniędzy w błoto, no i w żadnym wypadku nie mogą mnie utrzymywać przez następne cztery lata. Poza tym dyplom ukończenia studiów bez odpowiednich dojść oznacza, że będę musiała „oddać swe usługi na potrzeby Partii”, czyli zostanę wysłana diabli wiedzą gdzie. Choć byliśmy robotniczą rodziną w kraju, w którym podobno rządzi klasa robotnicza, jakoś nigdy nie przypadła nam chociaż cząsteczka tej władzy, mimo że wszystkie dzieci w rodzinie, naturalnie oprócz mnie, pracowały fizycznie. Ponieważ jednak nie wyznaczono ich do najgorszej roboty, czyli kopania piasku nad rzeką, który można było sprzedawać za marne feny, nasza sytuacja ani trochę się nie poprawiała od dnia, kiedy przyszłam na świat. Innym rodzinom w sąsiedztwie powiodło się na tyle, by mogły się wyprowadzić z siedliska, nie oglądając się na nas.
Matka powiedziała, że nie mam pojęcia, jak trudno być rodzicami, jak trzeba sobie urabiać ręce po łokcie dla dzieci, i dodała, że gdyby w domu było trochę dostatniej, ojciec nie byłby dzisiaj na wpół niewidomy. Jeśli mieliby dodatkowe pieniądze, a lekarze w Czungcing nie potrafiliby mu pomóc, mógłby jechać na leczenie do Szanghaju czy Pekinu.