Już jako mała dziewczynka obiecałam sobie, że zrobię wszystko co w mojej mocy, będę gotowa na każde poświęcenie, żeby tylko dopomóc ojcu odzyskać wzrok. Ale teraz żadne słowa nie chciały mi przejść przez usta.
Matka odwróciła spojrzenie, a mnie myśli galopowały w głowie. Z miski przed nami zniknęła prawie cała zupa, na dnie została sama kwaśna kapusta. Matka dała ojcu dokładkę.
– Nie chcę więcej – odezwał się. – Już się najadłem. Jeżeli Mała Szóstka chce się uczyć, to jej pozwól. Sama mówiłaś, że ludzie będą ją lepiej traktować, jeśli zdobędzie wykształcenie. – Ojciec nie był zbyt dobrym mówcą, ale tym zdaniem utrafił w samo sedno.
– Zatrzymaj swoje opinie dla siebie. – Tym razem matka nie zamierzała ustąpić.
Wstałam od stołu i głośno odstawiwszy miseczkę na ryż, rozgniewana poszłam na górę.
2
Nie radziłam sobie, gdy mnie raniono, bo nie potrafiłam odpłacić tym samym. Konsekwencją ustępstw była silna reakcja emocjonalna. Najpierw godzinami nie odzywałam się słowem; po prostu siedziałam ze wzrokiem wbitym w ścianę albo zaszywałam się gdzieś, gdzie nikt nie mógł mnie znaleźć, i wyobrażałam sobie, że jestem odcięta od świata. Potem żal nad samą sobą przemieniał się we wściekły gniew i marzyłam o zemście: o morderstwie, podpaleniu, najokrutniejszej zbrodni, czymkolwiek, nawet o samobójstwie. Pragnęłam, aby moją rodzinę do końca życia zadręczały wyrzuty sumienia, a ja nie kiwnęłabym nawet palcem, ażeby ulżyć jej cierpieniu. Czułam już bezmiar smutku, jaki stałby się udziałem rodziców i rodzeństwa.
Po chwili te myśli wywoływały fizyczny ból, całe moje wnętrze zdawało się eksplodować; wrząca krew napływała mi do żołądka, zalewała przełyk, dławiłam się, a z zaciśniętego gardła wydobywała się odrobina piany o zapachu krwi. Czasami odczuwałam potworny ból jelit, jakby kiszki skręcały mi się w węzły, których żaden lekarz na świecie nie potrafiłby rozsupłać, i zamierzały jednym z końców wyrzucić całą treść. W ustach miałam kwaśny, przykry zapach, który bił z żołądka. Biegłam wówczas, ogarnięta paniką, do małej szafeczki, gdzie ojciec trzymał takie cudowne specyfiki, jak złoty eliksir z kory cynamonu, kamień żołądkowy służący za odtrutkę czy esencję z forsycji.
Ojciec pytał, co się ze mną dzieje, a ja odpowiadałam, że coś mi zalega w żołądku. Patrzył wtedy na mnie z niepokojem i pomagał wybrać środek, który najlepiej ugasi wewnętrzny ogień, uśmierzy pieczenie i zneutralizuje kwasy. Odchodziłam, gdy tylko wręczył mi lekarstwo, bo nie miałam ochoty wyjaśniać, dlaczego znowu boli mnie żołądek.
Po jakimś czasie ojciec wspinał się na poddasze, żeby sprawdzić, czy lepiej się czuję.
Nie przejmuj się tym, często powtarzał, taka się urodziłaś. I tak miałaś szczęście, że przyszłaś na świat pod koniec klęski głodu. Ale nawet wtedy trudno było zdobyć jedzenie. Twój żołądek wyrównuje rachunki za niedożywienie w łonie matki. Nie masz pojęcia, przez co musieliśmy przejść, żeby uchronić twoją matkę, a co za tym idzie, również i ciebie, od śmierci głodowej.
Wyliczyłam, że matka zaszła ze mną w ciążę w zimie 1961 roku, czyli ostatniej ponurej zimy trzyletniego wielkiego głodu. Nawet w Syczuanie, najbogatszej rolniczej prowincji kraju, którą często nazywano Niebiańskim Spichlerzem, zmarło co najmniej siedem milionów ludzi, co oznacza, że co czwarta ofiara klęski głodu w kraju pochodziła z tego regionu. Większość ludzi pomarła w śnieżne zimy 1959, 1960 oraz 1961 roku, a także wiosną roku 1962, kiedy to „zielone się nie zażółciło”.
Zawsze intrygowała mnie owa tragiczna klęska głodu, jakby moje życie w jakiś mistyczny sposób było z nią powiązane i czyniło mnie inną od pozostałych ludzi: wydawało mi się, że to właśnie ona ponosi winę za moje słabe zdrowie i melancholijne usposobienie, które nie należały ani do mego poprzedniego życia, ani do obecnego, lecz jedynie wbiły się klinem w długi, cienki wiszący most, który je łączył. Kiedy wkroczyłam na ten most, jakiś zły wiatr zmienił mnie w coś, co nie do końca było człowiekiem.
Pewnego razu spytałam nauczyciela historii o klęskę głodu, która zakończyła się po moim przyjściu na świat. Pobladł i odwrócił wzrok. Przestraszona zapytałam, co mu się stało. Zamiast odpowiedzieć, zerwał się z krzesła, podbiegł do okna i stojąc tam, szarpał obiema rękami włosy, próbując się uspokoić.
– Nie ufaj własnemu ciału – wymamrotał. – i nie wierz swoim kościom. Wrzuć kamienie do żołądka, a kiedy gorący popiół zacznie syczeć, ochronimy cię przed niebezpiecznymi siłami raju.
Byłam w szoku, bardziej wstrząsnęły mną jego dziwne słowa niż świadomość, że zmarły wtedy dziesiątki milionów ludzi.
Kiedy po długim czasie odzyskał równowagę, dowiedziałam się, że to właśnie wtedy uznano go za publicznego wroga Partii Komunistycznej. Wszystko zaczęło się od listu, który wysłał do Rządu Centralnego. Opisał w nim cierpienia ludności Syczuanu spowodowane rosnącym głodem. Nie miał wtedy nawet dwudziestu lat, mnie jeszcze w ogóle nie było na świecie. List odesłano do lokalnych organów bezpieczeństwa, które natychmiast przypięły mu łatkę „prawicowego oportunisty” i wsadziły go do więzienia. A przecież w swoim liście napisał jedynie, że za głód są odpowiedzialni partyjni funkcjonariusze, których interesuje wyłącznie własna kariera i dlatego przypochlebiają się swoim zwierzchnikom, w ogóle nie dbając o ludzi. Od lat przesyłają lukrowane raporty o rekordowych zbiorach i żaden z nich nie czuje się odpowiedzialny za choćby jeden zgon.
Strach i czasowa amnezja sprawiły, że większość Chińczyków nie poruszała tych tematów. Z wielką skwapliwością okazywali wielkoduszność i pobłażliwość.
Jedynie cienka warstwa skóry na brzuchu mojej matki dzieliła mnie od głodu. Przez dwa lata poprzedzające moje narodziny matka głodowała, aby wykarmić pięcioro dzieci. Miesięczna racja żywnościowa w naszym mieście wynosiła trzynaście kilo ziarna na dorosłą osobę, z czego jeden kilogram odejmowano jako „dobrowolną” darowiznę dla Rządu Centralnego, następne kilo szło dla władz prowincji, kolejne do władz miejskich, a jeszcze jedno do zakładu pracy, co oznaczało, że tak naprawdę pozostawało dziewięć kilogramów ziarna na głowę, przy czym tylko trzy stanowił ryż, a resztę kukurydza, soja i grubo mielona mąka pszenna. Wcześniej mieszkańcy Syczuanu nie znali głodu. Klęski głodu przytrafiały się ludziom w północnym biegu Żółtej Rzeki i rzeki Huaj-ho, gdzie woda w dużym stopniu wypłukała żółtoziem. Na żyznych terenach nad rzekami Jangcy i Cialing zboże rosło jak włosy na głowach młodych ludzi: szybko i bujnie.
Cała piątka dzieci w naszej rodzinie była w okresie gwałtownego wzrostu, kiedy wiecznie brakowało jedzenia. Jeśli jesteś głodny, nie ma problemu; idziesz i kupujesz drogi płaski placek po dwa ju-any za sztukę, czyli za równowartość dwóch robotniczych dniówek. Nawet gdy oszczędzasz każdego fena z miesięcznych wydatków na te placki, na każde z dzieci przypada nie więcej niż połowa. Tylko w święta, nie chcąc, aby te dni przeszły niezauważone, rodzice kupowali taki placek i dawali każdemu z nas po kawałeczku.
Co parę dni w okolicy zjawiała się policja i zabierała w kajdankach któregoś z sąsiadów, oskarżonego o kradzież w państwowych spichrzach. Wyrok opiewał dziesięć lat albo i więcej. Ludzie padali jak muchy, ale spichrze musiały być pełne na wypadek nieustannie grożącej nam wojny z sowieckimi rewizjonistami lub amerykańskimi imperialistami.