Выбрать главу

Jednak, dziwnym trafem, po tym zdarzeniu LuLing nie wspominała już więcej o psie sikającym na trawnik. Teraz ilekroć Ruth przyjeżdżała do domu, matka demonstracyjnie brała łopatę, zgięta wpół wykopywała z wysiłkiem żółte plamy i siała nową trawę, po dwa cale kwadratowe naraz. Ruth wiedziała, że ma to być dla niej tortura psychiczna, a mimo to – udając, że w ogóle jej to nie wzrusza – czuła bolesne skurcze żołądka. LuLing w końcu wynajęła do usunięcia żółtych plam fachowca, betoniarza, który zbudował ramę i formę, po czym wylał posadzkę w czerwone i białe betonowe romby. Chodnik też był czerwony. Z biegiem lat czerwień rombów wyblakła. Białe pokryły się szarym brudem. Niektóre miejsca wyglądały, jak gdyby nastąpiła tam erupcja lilipucich wulkanów. Z pęknięć wyrastały chwasty i kępki traw. Powinnam zatrudnić kogoś, żeby doprowadził dziedziniec do porządku, pomyślała Ruth, zbliżając się do drzwi. Smutne, że matka nie dba już o wygląd otoczenia tak jak kiedyś. Czuła także wyrzuty sumienia, że nie pomagała jej w zajmowaniu się domem. Może zadzwoni po swojego majstra od wszystkiego i poprosi go o posprzątanie i naprawę paru rzeczy.

Kiedy Ruth zbliżyła się do schodów prowadzących na piętro, z domu wyszła lokatorka mieszkająca na dole i dała jej znak, że chce z nią rozmawiać. Francine była trzydziestokilkuletnią kobietą o sylwetce anorektyczki; wyglądała, jakby na ciele numer dwa nosiła skórę numer osiem. Rozmawiając z Ruth, często marudziła o koniecznych w budynku naprawach. Ciągle dochodziło do zwarć w instalacji elektrycznej. Czujniki dymu były stare i należało je wymienić. Schody z tyłu – nierówne, i mogło dojść na nich do wypadku, a w konsekwencji procesu sądowego.

– Nigdy zadowolona! – mówiła LuLing do Ruth.

Ruth wiedziała, że nie powinna brać strony lokatorki. Niepokoiła się jednak, że kiedyś rzeczywiście może zdarzyć się jakiś wypadek, na przykład pożar. Bała się nagłówków w gazetach: “Właścicielka slumsu w więzieniu. Kara za lekceważenie śmiertelnych niebezpieczeństw". Dlatego Ruth zaczęła ukradkiem załatwiać sprawy, z którymi można się było uporać najszybciej. Kiedy kupiła Francine nowy czujnik dymu, dowiedziała się o tym LuLing i zareagowała histerycznie.

– Myślisz, że ona ma rację, ja nie? – I tak samo jak przez całe dzieciństwo Ruth, matka wściekała się coraz bardziej, aż nie była w stanie wykrztusić nic poza dawną groźbą: – Może umrę niedługo!

– Musisz porozmawiać ze swoją mamą – jęczała teraz Francine. – Oskarża mnie o to, że nie płacę za mieszkanie. A ja zawsze płacę w terminie, pierwszego każdego miesiąca. Nie wiem, o co jej chodzi, ale ona powtarza w kółko to samo, jak zacięta płyta.

W Ruth zamarło serce. Właśnie tego nie chciała usłyszeć.

– Pokazałam jej nawet anulowany czek, a ona na to: “Widzisz, masz jeszcze czek!". Dziwne, jakby nic nie rozumiała.

– Zajmę się tym – powiedziała cicho Ruth.

– Nęka mnie ze sto razy dziennie. Zaczynam przez to wariować.

– Wyjaśnię to.

– Mam nadzieję, bo chciałam już dzwonić na policję, żeby wydano w tej sprawie jakiś zakaz sądowy! Zakaz sądowy? Kto tu jest stuknięty?

– Przykro mi, że tak się stało – rzekła Ruth, przypominając sobie jedną z książek, którą pomagała pisać i która mówiła o tym, że należy odbijać jak lustro odczucia dziecka. – Pewnie czujesz się sfrustrowana, ponieważ się okazało, że nie zrobiłaś nic złego.

Podziałało.

– No dobrze – rzuciła Francine i zniknęła w swoich drzwiach jak kukułka ze szwajcarskiego zegara.

Ruth otworzyła mieszkanie matki własnym kluczem. Usłyszała głos LuLing, która wołała do niej:

– Czemu tak późno?

Siedząc w swoim brązowym winylowym fotelu, LuLing wyglądała jak nadąsane dziecko na tronie. Ruth obrzuciła ją krótkim badawczym spojrzeniem, szukając zmian w jej wyglądzie, drgającej powieki albo lekkiego paraliżu połowy twarzy. Niczego nie znalazła, wciąż ta sama mama. LuLing miała na sobie fioletowy sweter ze złotawymi guzikami, jej ulubiony, oraz czarne spodnie i czarne czółenka numer cztery na niskim obcasie. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte jak u Fii i Dory, tylko że zamiast końskiego ogona zwinęła je w okryty siatką kok, pogrubiony treską. Włosy były kruczoczarne, z wyjątkiem nasady kosmyków z tyłu, których nie widziała za dobrze, gdy je farbowała. Z daleka wyglądała o wiele młodziej, najwyżej na sześćdziesiąt lat. Jej cera była gładka i jednolitej barwy, nie potrzebowała podkładu ani pudru. Dopiero z odległości jednej stopy można było zauważyć delikatne linie i zmarszczki na policzkach. Najgłębsze bruzdy widniały w kącikach ust, które często były opuszczone, tak jak teraz.

– Mówiłaś lekarz o pierwszej – odezwała się gderliwie LuLing.

– Powiedziałam, że wizyta jest o czwartej.

– Nie! O pierwszej! Mówiłaś bądź gotowa. Ja gotowa, ty nie przychodzisz.

Ruth niemal poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Spróbowała inaczej.

– Może zadzwonię do lekarza i sprawdzę, czy przyjmie nas o czwartej. – Skierowała się w głąb mieszkania, do pokoju, gdzie matka malowała obrazy i swoje chińskie znaki, a który dawno temu należał do niej. Na stoliku do rysowania leżał duży arkusz papieru do akwareli. Matka zaczęła kaligrafować wiersz, ale przerwała w połowie znaku. Wyschnięty i sztywny pędzelek leżał na papierze. LuLing nigdy nie była nieporządna. Z pędzelkami obchodziła się zawsze niezwykle pieczołowicie, myła je w wodzie źródlanej, nigdy z kranu, żeby chlor nie uszkodził włosia. Może podczas malowania usłyszała gwizd czajnika, więc rzuciła wszystko i pobiegła zdjąć go z ognia. Może zaraz potem zadzwonił telefon. Ale Ruth przyjrzała się dokładniej. Matka próbowała kilkakrotnie namalować ten sam znak, za każdym razem przerywając w tym samym miejscu. Co to za znak? I dlaczego rezygnowała w połowie?

Kiedy Ruth dorastała, matka dorabiała do pensji młodszej nauczycielki, imając się innych zajęć, wśród których była dwujęzyczna kaligrafia, chińska i angielska. Robiła wywieszki z cenami dla supermarketów i sklepów jubilerskich w Oakland i San Francisco, transparenty z dwuwierszami na otwarcie restauracji, szarfy na wieńce pogrzebowe oraz zawiadomienia o narodzinach i ślubach. Ludzie przez wiele lat mówili Ruth, że kaligrafia matki jest na prawdziwie artystycznym poziomie, klasyczna pod każdym względem. LuLing zyskała sobie wspaniałą reputację, a w jej sukcesie pewną rolę odegrała córka, sprawdzając pisownię angielskich słów.

– To są “ziemniaki" – powiedziała kiedyś zniecierpliwiona ośmioletnia Ruth. – Nie “zimniaki". Rosną w ziemi, a nie w zimnie.

Tego samego dnia wieczorem LuLing zaczęła ją uczyć techniki pisania po chińsku. Ruth wiedziała, że ma to być kara za to, co jej wcześniej powiedziała.

– Patrz – rozkazała jej po chińsku matka. Roztarła kamieniem pałeczkę tuszu i za pomocą kroplomierza dodała słoną wodę jak kilka łez. – Patrz – powtórzyła, wybierając pędzelek spośród kilkudziesięciu zawieszonych włosiem w dół.

Ruth starała się śledzić sennymi oczyma ruchy matki, gdy ta zwilżyła pędzelek, a potem przyłożyła go do papieru prawie prostopadle, trzymając w powietrzu nadgarstek i łokieć. Wreszcie zaczęła pisać, lekko potrząsając nadgarstkiem, tak że jej dłoń trzepotała niby ćma nad białą plamą papieru. Po chwili zjawiły się pajęcze napisy: “Za pół ceny!", “Niewiarygodne obniżki!", “Ostatnia okazja!".

– Pisanie chińskich znaków – wyjaśniła LuLing – to zupełnie co innego niż pisanie angielskich słów. Inaczej się myśli. Inaczej się czuje. – Rzeczywiście, pisząc albo malując, matka była inna. Spokojna, zorganizowana i pewna.