– Pisać nauczyła mnie Bao Bomu – powiedziała pewnego wieczoru LuLing. – Nauczyła mnie, jak myśleć. Kiedy piszesz, mówiła, musisz zebrać w jeden strumień wszystkie swobodne prądy serca. – Aby to zademonstrować, namalowała ideogram oznaczający “serce". – Widzisz? Każda linia ma swój rytm, równowagę i swoje miejsce. Bao Bomu mówiła, że wszystko w życiu powinno tak wyglądać.
– Kto to jest Bao Bomu? – zapytała Ruth.
– Opiekowała się mną, kiedy byłam mała. Bardzo mnie kochała, jak matka. Bao znaczy “drogi", a razem z Bomu znaczy “Droga Ciocia".
Ach, ta Bao Bomu, szalony duch. LuLing zaczęła malować prostą poziomą linię. Ale jej ruchy wcale nie były proste. Dotykała papieru tylko czubkiem pędzelka, który przypominał przez to tancerkę na puentach. Czubek lekko przegiął się w dół, dygnął, a potem, jakby niesiony podmuchem kapryśnego wiatru, śmignął w prawo, przystanął, obrócił się o pół kroku w lewo i poderwał w górę. Ruth westchnęła. Po co w ogóle miałaby próbować? Matka mogłaby się tylko zdenerwować, że ona nic nie potrafi.
W niektóre wieczory LuLing znajdowała sposób, by pomóc Ruth zapamiętywać chińskie ideogramy.
– Każdy znak pochodzi od starego obrazu sprzed bardzo dawna. – Namalowała poziomą linię i spytała Ruth, czy widzi, co to jest. Ruth zmrużyła oczy i pokręciła głową. LuLing zrobiła identyczną linię. Powtarzała ją kilkakrotnie, za każdym razem pytając Ruth, co przedstawia. Wreszcie matka prychnęła, wyrażając w zwięzłej formie rozczarowanie i niesmak.
– Ta linia wygląda jak promień światła. Widzisz to czy nie?
Ruth uważała, że raczej ogryzione do czysta żeberko.
– Każdy znak jest wszystkim naraz – ciągnęła LuLing. – Myślą, uczuciem, sensem, historią. – Namalowała jeszcze kilka linii – kropek i kresek, pałeczek i ogonków, zakrętasów i haczyków. – Widzisz to? – pytała co chwila. – Ta linia, ta i ta – kształt boskiej świątyni. – A kiedy w odpowiedzi Ruth wzruszyła ramionami, matka dodała: – Świątyni w dawnym stylu. – Jak gdyby słowo “dawny" miało przestawić umysł córki na myślenie po chińsku. Ping! Aha!
Później LuLing poleciła Ruth, by spróbowała namalować ten sam znak, wciąż wtłaczając w jej oporną głowę chińską logikę:
– Trzymaj nadgarstek w ten sposób, pewnie, ale luźno, jak gałąź młodej wierzby – aj, nie tak bezwładnie jak żebrak leżący na ulicy… Maluj linię z wdziękiem, jak ptak lądujący na gałązce, nie jak kat, który odrąbuje diabłu głowę. Namalowałaś tę linię… jakby cały znak miał się za chwilę przewrócić. Zrób to tak… najpierw światło, potem świątynia. Widzisz? Razem oznacza to “wieści od bogów". Widzisz, że wiedza zawsze przychodzi z góry? Widzisz, jaki sens mają chińskie słowa?
Matka potrafiła myśleć logicznie, jeżeli chodziło o chińskie słowa. Czy aby na pewno?
Ruth zadzwoniła do lekarza. Telefon odebrała pielęgniarka.
– Mówi Ruth Young, córka LuLing Young. Miałyśmy zamówioną wizytę na szesnastą, ale chciałam powiedzieć o kilku sprawach… – Poczuła się jak zdrajczyni i szpieg.
Wróciwszy do salonu, Ruth zobaczyła, że matka szuka torebki.
– Nie musimy brać żadnych pieniędzy – powiedziała Ruth. – A gdyby nawet, mogę zapłacić.
– Żadne płacić! Nikt nie płacić! – zawołała LuLing. – W torebce mam kartę zdrowia. Nie pokażę karty, doktor każe mi płacić. Wszystko ma być darmo.
– Jestem pewna, że mają tam twoją kartotekę. Nie będą chcieli oglądać karty.
LuLing szukała dalej. Nagle wyprostowała się i oznajmiła:
– Wiem. Zostawiłam torebkę w domu GaoLing. Zapomniała mi powiedzieć.
– Kiedy tam byłaś?
– Trzy dni. Poniedziałek.
– Dziś jest poniedziałek.
– Jak to poniedziałek? Byłam trzy dni dawniej, nie dzisiaj!
– Pojechałaś kolejką? BART – em? – Od wypadku samochodowego, kiedy Ruth nie mogła jej służyć za kierowcę, LuLing korzystała z transportu publicznego.
– Tak, a GaoLing zabrała mnie późno! Czekałam dwie godziny! Nareszcie przyjechała. Potem mnie oskarża, mówi, dlaczego wcześnie, miała przyjechać o jedenastej. Mówię, nie, nie mówiłam o jedenastej. Po co, kiedy wiem, że przyjeżdżam o dziewiątej? Miała mnie za wariatkę, wściekła!
– Nie sądzisz, że mogłaś ją zostawić w kolejce?
– Co zostawić?:
– Torebkę.
– Dlaczego zawsze bierzesz stronę od niej?
– Nie trzymam niczyjej strony…
– Może ma torebkę, nie mówi nic. Zawsze chciała mieć moje rzeczy. Zazdrosna o mnie. Dawniej chciała moją sukienkę chipao, chciała mój melon, chciała, żeby wszyscy na nią patrzyli.
Dramaty rozgrywające się w ciągu wielu lat między matką a ciocia przypominały sztuki grane w małych teatrzykach, gdzie dwie postaci odgrywają wszystkie role: najlepszych przyjaciół i śmiertelnych wrogów, zażartych przeciwników i entuzjastycznych konspiratorów. Była między nimi różnica zaledwie roku, matka miała siedemdziesiąt siedem, ciocia siedemdziesiąt sześć lat, i chyba to właśnie powodowało taką rywalizację.
Obie siostry przyjechały do Ameryki osobno i wyszły za dwóch braci, synów właściciela sklepu spożywczego. Mąż LuLing, Edwin Young, studiował medycynę i jako starszemu i inteligentniejszemu “było mu pisane", jak się wyraziła LuLing, odnieść w życiu większy sukces. W rodzinie też cieszył się większym szacunkiem i przywilejami. Mąż GaoLing, Edmund, młodszy z braci, studiował stomatologię. Uważano go za lekkomyślnego i leniwego chłopaka, który zawsze potrzebuje opieki starszego brata. Lecz pewnego wieczoru starszy brat Edwin, wychodząc z biblioteki uniwersyteckiej, zginął pod kołami samochodu, którego kierowca uciekł z miejsca wypadku. Ruth miała wówczas dwa lata. Najważniejszą osobą w rodzinie został jej wuj Edmund, szanowany dentysta, obdarzony niezwykłym talentem do inwestowania w nieruchomości, szczególnie w przynoszące niewielki dochód lokale czynszowe.
Po śmierci sklepikarza i jego żony w latach sześćdziesiątych większa część spadku – pieniądze, dom, sklep, złoto i biżuteria, zdjęcia rodzinne – przypadła Edmundowi, LuLing natomiast, która była żoną Edwina krótko, dostała jedynie skromną sumkę.
– Dali tylko tyle – powtarzała często LuLing, składając palce, jak gdyby trzymała pchłę. – Bo nie jesteś chłopak.
Za pieniądze z ubezpieczenia i całe swoje oszczędności LuLing kupiła dwukondygnacyjny dom przy Cabrillo i Czterdziestej Siódmej, gdzie zamieszkały z Ruth na piętrze. GaoLing i Edmund przeprowadzili się do Saratogi, miasteczka domków jednorodzinnych, otoczonych wielkimi trawnikami oraz półksiężycowatymi basenami. Od czasu do czasu proponowali LuLing meble, które zamierzali zastąpić czymś lepszym.
– Po co mam brać? – zżymała się. – Że mnie żałują? Tak im dobrze, dają mi rzeczy, co ich nie chcą?
W ciągu tych lat LuLing często lamentowała po chińsku:
– Aj-ja, gdyby twój ojciec żył, na pewno wiodłoby mu się lepiej niż twojemu stryjowi. I na pewno rozsądniej byśmy wydawali pieniądze! – Nie omieszkała też zaznaczyć, co z majątku rodziny należało się Ruth: pierścionek babki Young z nefrytem i pieniądze na college. Nie powinno mieć znaczenia, że Ruth jest dziewczyną ani że Edwin nie żyje.
Te staroświeckie chińskie poglądy! LuLing powtarzała to z taką częstotliwością, że Ruth ciągle fantazjowała, jak wyglądałoby ich życie, gdyby ojciec żył. Mogłaby kupować lakierki, spinki do włosów ze sztucznymi brylantami i różyczki. Czasem wpatrywała się w zdjęcie ojca, złoszcząc się na niego, że nie żyje. Potem ogarniały ją wyrzuty sumienia i lęk. Próbowała przekonać samą siebie, że bardzo kochała ojca, którego nawet nie pamiętała. Zrywała przypominające kwiaty chwasty rosnące w szczelinach chodników i kładła przed oprawioną w ramki fotografią.