– I odpowiada, o cokolwiek go zapytasz? – dziwiła się Ruth.
– Podaje nazwisko, datę urodzenia, numer ubezpieczenia. A potem go tłukę, dopóki mi nie powie.
– Jesteś przez to szczęśliwsza?
– Szlag mnie trafia!
– To po co pytasz?
– Bo wydaje mi się, że cały należy do mnie, że muszę znać jego uczucia i fantazje. Wiem, że nie powinnam, ale czuję przymus. Jego przeszłość jest moją przeszłością. Cholera, gdybym mogła znaleźć jego pudełko z zabawkami z dzieciństwa, zajrzałabym do środka i powiedziała: “Moje". Chciałabym zobaczyć świerszczyki, które trzymał pod materacem i przy których się onanizował.
Słuchając tego, Ruth śmiała się w głos, ale w środku czuła niepokój. Czy większość kobiet zadaje mężczyznom takie pytania? Może Miriam pytała o to Arta? Czy większa część przeszłości Arta należy do niej, czy do Miriam?
Drgnęła na dźwięk głosu matki.
– To jak się czuje Fu – Fu?
Znowu to samo. Ruth głęboko nabrała powietrza.
– Z Fu – Fu wszystko w porządku – powiedziała.
– Naprawdę? – zdziwiła się LuLing. – To stary kot. Masz szczęście, że jeszcze nie martwy.
Ruth była tak zdumiona, że parsknęła śmiechem. Jak gdyby torturowano ją łaskotkami. Nie mogła tego znieść, nie będąc jednocześnie w stanie opanować odruchu śmiechu. Do oczu napłynęły jej łzy, ale na szczęście w samochodzie było ciemno.
– Dlaczego się śmiejesz? – skarciła ją LuLing. – Nie żartuję. Nie wpuszczaj tylko psa w podwórko. Znam kogoś, kto tak robił. I kot martwy!
– Masz rację – odrzekła Ruth, starając się skoncentrować na prowadzeniu wozu. – Będę ostrożniejsza.
W wieczór Święta Pełni Księżyca restauracja Fountain Court pękała w szwach, a kolejka ciągnąca się od drzwi przypominała ogon smoka. Art i Ruth przecisnęli się przez tłum.
– Przepraszamy. Mamy rezerwację.
Sala jadalna huczała od rozmów setki rozradowanych ludzi. Dzieci bębniły pałeczkami w filiżanki i szklanki z wodą. Kelner, który przyprowadził Ruth i Arta do stolika, musiał przekrzykiwać szczęk przynoszonych i odnoszonych talerzy. Idąc za nim, Ruth czuła mieszające się ze sobą aromaty kilkudziesięciu różnych przystawek. Przynajmniej czekało ich dziś dobre jedzenie.
Ruth wybrała Fountain Court, ponieważ była to jedna z niewielu restauracji, gdzie matka nie miała zastrzeżeń do podawanych dań, zachowania kelnerów ani czystości naczyń. Pierwotnie Ruth zarezerwowała dwa stoliki, przy których miała zasiąść jej rodzina i przyjaciele oraz dziewczynki i rodzice Arta przyjeżdżający z New Jersey. Nie liczyła natomiast byłej żony Arta, Miriam, jej męża Stephe – na i ich dwóch synów, Andy'ego i Beauregarda. Miriam dzwoniła do Arta z prośbą tydzień wcześniej.
Gdy Ruth dowiedziała się, co to za prośba, wzdrygnęła się.
– Nie ma miejsca na cztery dodatkowe osoby.
– Znasz Miriam – odrzekł Art. – Nie przyjmuje do wiadomości odmowy. Poza tym to jedyna okazja, żeby moi staruszkowie zobaczyli się z nią przed wyjazdem do Carmel.
– To gdzie będą siedzieć? Przy innym stoliku?
– Zawsze można wcisnąć więcej krzeseł – odparł Art. – Przecież to tylko kolacja.
Dla Ruth ten szczególny wieczór był czymś więcej niż “tylko kolacją". Było to chińskie Święto Dziękczynienia, a ona pierwszy raz miała być gospodynią zjazdu. Długo rozmyślała nad oprawą uroczystości, nad jej znaczeniem, nad znaczeniem rodziny, składającej się nie tylko z krewnych, ale także z ludzi, których wspólna przeszłość połączyła na długie lata i których obecność w życiu Ruth była bardzo ważna. Chciała podziękować wszystkim uczestnikom uroczystości za to, że bardzo zmienili jej obraz rodziny. Osoba Miriam mogłaby jej przypomnieć, że przeszłość nie zawsze jest dobra, a przyszłość bywa niepewna. Gdyby to jednak powiedziała, Art uznałby ją za małostkową, a Fia i Dory pomyślałyby, że jest po prostu złośliwa.
Nie sprzeciwiając się więcej, Ruth w ostatniej chwili zmieniła rezerwację. Zadzwoniła do restauracji, by poinformować o innej liczbie biesiadników. Poprawiła plan rozmieszczenia osób przy stole. Zamówiła więcej dań dla dwojga dorosłych i dwójki dzieci, którzy niespecjalnie gustują w chińskiej kuchni. Podejrzewała, że wybrzydzanie na nieznane jedzenie Fia i Dory odziedziczyły po matce.
Pierwsi w restauracji zjawili się rodzice Arta.
– Arlene, Marty – przywitała ich Ruth. Ucałowała oboje w policzki. Arlene uściskała syna, a Marty trącił go lekko w bark i szczękę.
– Nokaut – rzekł Art, dopełniając tradycyjnego powitania ojca z synem.
Kamenowie byli ubrani z nienaganną elegancją i wyróżniali się na tle tłumu swobodnie odzianych klientów restauracji. Ruth miała na sobie indonezyjską batikową bluzkę oraz marszczoną spódnicę. Uświadomiła sobie, że Miriam ubiera się – tak jak Kamenowie – w markowe rzeczy, które trzeba oddawać do pralni chemicznej i prasowania. Miriam uwielbiała rodziców Arta, a oni uwielbiali ją, wobec Ruth natomiast nigdy nie zdobywali się na podobną serdeczność. Mimo że zaczęła się spotykać z Artem dopiero pod koniec jego sprawy rozwodowej, Marty i Arlene prawdopodobnie uważali ją za intruza, przez którego Art i Miriam nie mogli się pogodzić. Ruth wyczuwała, iż Kamenowie mają nadzieję, że jest tylko epizodem w życiu ich syna. Nigdy nie wiedzieli, jak ją komuś przedstawiać.
– To Art, a to, hm… Ruth – mówili.
Naturalnie, byli dla niej bardzo mili. Na urodziny dawali jej piękne prezenty, jedwabną apaszkę, buteleczkę Chanel 5, lakierowaną tacę do podawania herbaty, ale nie dostała od nich nic, co mogłaby dzielić z Artem albo przekazać kiedyś jego córkom – ani innym dzieciom, ponieważ Ruth nie mogła już dać Kamenom nowych wnuków. Za to Miriam miała na zawsze pozostać matką wnuczek Kame – nów, strażniczką dziedzictwa Fii i Dory. Marty i Arlene dali jej już rodzinne srebra i porcelanę, a także mezuzę całowaną przez pięć pokoleń Kamenów, od kiedy rodzina zamieszkała na Ukrainie.
– Miriam! Stephen! – wykrzyknęła Ruth z wymuszonym entuzjazmem. Podała im rękę, a Miriam uścisnęła przelotnie Ruth, po czym pomachała do siedzącego po drugiej stronie stołu Arta. – Cieszę się, że mogliście przyjść – powiedziała zmieszana Ruth. – Andy, Beauregard – zwróciła się do chłopców. – Jak się macie?
Młodszy, który miał cztery lata, pisnął:
– Teraz mam na imię Boomer.
– Strasznie nam miło, że nas zaprosiliście – rozpływała się w zachwytach Miriam. – Mam nadzieję, że nie sprawiamy kłopotu.
– Ależ żadnego.
Na widok Arlene i Marty'ego Miriam rozpostarła ramiona i ruszyła ich uściskać. Była ubrana w bordowo – oliwkowy kostium z okrągłym plisowanym kołnierzem. Miedziane włosy miała obcięte krótko, na pazia. Patrząc na nią, Ruth nie mogła mieć wątpliwości, skąd wzięła się nazwa tej fryzury. Miriam do złudzenia przypominała pazia z renesansowego obrazu.
Zjawił się kuzyn Ruth, Billy – którego nazywano teraz Billem – wraz z drugą żoną, Dawn, i ich czworgiem dzieci w wieku od dziewięciu do siedemnastu lat. Ruth i Billy utonęli we wzajemnych objęciach. Kuzyn grzmotnął Ruth w plecy, jakby była jego kumplem. Kiedyś był strasznym chudzielcem i znęcał się nad nią, ale później się okazało, że był to przejaw zdolności przywódczych, które wykorzystał w dorosłym życiu. Dziś Bili miał firmę biotechnologiczną, a sukces w widoczny sposób odbił się na jego figurze.
– Boże, jak dobrze znowu cię widzieć – powiedział i perspektywa kolacji od razu wydała się Ruth przyjemniejsza.
Sally, zawsze dusza towarzystwa, już od wejścia wykrzykiwała imiona gości i piszczała, a za jej plecami sunęli mąż i dwaj synowie. Była inżynierem lotnictwa i bez przerwy podróżowała jako ekspert świadczący usługi firmom prawniczym, ale tylko tym, które pozywały kompanie lotnicze. Badała zapisy i miejsca katastrof lotniczych, głównie małych samolotów. Zawsze rozgadana, wesoła i otwarta, nigdy nie bała się nowych przygód ani kontaktów. Jej mąż, George, był skrzypkiem w orkiestrze symfonicznej San Francisco i zwykle milczał, ale chętnie się odzywał, gdy Sally podsuwała mu temat.