Zadzwoniła do Arta na Kauai. Nie odpowiadał. Pomyślała, że spokojnie leży na plaży, nie zważając na żadne problemy świata. Ale jak mógł być na plaży? Na Hawajach była szósta rano. Gdzie on jest? Tańczy hula w czyimś łóżku? Jeszcze jedno zmartwienie. Ruth mogłaby zadzwonić do Wendy, ale Wendy po prostu wyraziłaby współczucie, mówiąc, że jej matka robi znacznie większe głupstwa. A Gideon? Ruth postanowiła zadzwonić do cioci Gal.
– Gorzej? Jak może z nią być jeszcze gorzej? – spytała GaoLing. – Dałam jej żeń – szeń i powiedziała, że bierze go codziennie.
– Lekarz mówił, że żaden z tych środków nie może pomóc…
– Lekarz! – prychnęła pogardliwie GaoLing. – Nie wierzę w tę diagnozę. Alzheimer. Twój stryj mówił to samo, a jest dentystą. Wszyscy się starzeją, wszyscy zapominają. Kiedy człowiek jest stary, ma za dużo do zapamiętania. Pytam cię, dlaczego dwadzieścia czy trzydzieści lat temu nikt na to nie chorował? Kłopot w tym, że dzisiaj dzieci nie mają czasu spotykać się z rodzicami. Twoja mama jest samotna i tyle. Nie ma z kim porozmawiać po chińsku. Oczywiście, jej umysł nie działa tak dobrze jak kiedyś. Jeżeli przestaje się rozmawiać, nie da się już naoliwić zardzewiałego mechanizmu!
– Dlatego potrzebuję twojej pomocy. Czy mogłabyś ją zabrać do siebie, powiedzmy, na tydzień? Mam teraz dużo pracy i nie mogę poświęcać tyle czasu…
– Nie pytaj, zawsze ją przyjmę. Przyjadę po nią za godzinę. I tak muszę zrobić jakieś zakupy.
Ruth miała ochotę zapłakać z ulgą.
Po wyjściu cioci Gal z matką przespacerowała się kawałek na plażę, na Land's End. Musiała posłuchać miarowego huku fal, który mógłby zagłuszyć łomot jej serca.
Fala przyboju łagodnie omywała kostki idącej plażą Ruth i kusiła. Chodź do morza, zdawała się mówić, jest wielkie i wolne.
Gdy Ruth miała kilkanaście lat, matka podczas kłótni pobiegła kiedyś do morza, grożąc, że utopi się w oceanie. Woda sięgała już jej ud i dopiero błagania i krzyki córki zdołały sprowadzić ją z powrotem. Ruth zastanawiała się teraz, czy gdyby nie jej prośby, LuLing pozwoliłaby oceanowi zdecydować o swoim losie?
Od dzieciństwa Ruth myślała o śmierci co dzień, czasem wiele razy dziennie. Sądziła, że wszyscy w sekrecie robią to samo, lecz nikt poza jej matką nie mówi o tym otwarcie. Rozważała w swym młodym umyśle, co właściwie oznacza śmierć. Czy ludzie znikają? Stają się niewidzialni? Dlaczego umarli stają się silniejsi, smutniejsi albo bardziej złośliwi? Tak zapewne myślała matka. Gdy Ruth była starsza, próbowała wyobrazić sobie moment, w którym przestanie oddychać, mówić i widzieć, kiedy nie będzie już nic czuła i przestanie się nawet bać, że nie żyje. A może będzie jej towarzyszyć wielki strach i niepokój, złość i żal, tak jak duchom, z którymi rozmawiała matka? Śmierć niekoniecznie musi być bramą do czystej rozkoszy absolutnej nicości. To skok w nieznane. Pociągający ze sobą wszystkie najgorsze możliwości. Właśnie z lęku przed nieznanym Ruth postanowiła, że bez względu na to, jak okropne i beznadziejne będzie jej życie, nigdy nie odbierze go sobie z własnej woli.
Choć dobrze pamiętała moment, w którym podjęła taką próbę.
Kończyła wtedy jedenaście lat. Ruth przeprowadziła się z matką z Oakland na równiny Berkeley, do krytego ciemnym gontem bungalowu, który stał za jasnożółtym domkiem, należącym do młodych, dwudziestoparoletnich małżonków, Lance'a i Dottie Rogersów. Bungalow był kiedyś szopą, spiżarnią i garażem; w czasie drugiej wojny światowej rodzice Lance'a zmienili go nielegalnie w budynek mieszkalny, wynajmowany kolejno kilku młodym żonom, których mężowie wyruszali przez bazę morską w Ala – medzie na bitwę na Pacyfiku.
W domku były niskie sufity, często nawalała elektryczność, a o tylną i boczną ścianę wspierał się płotek, na który w nocy wspinały się zawodzące koty. Nie było wentylacji, nawet wentylatora nad dwupalnikową kuchenką, tak więc gdy LuLing gotowała, trzeba było otwierać okna, żeby się pozbyć z domu “tłustego zapachu", jak nazywała go matka. Ale czynsz był niski, a w dzielnicy znajdowała się dobra szkoła średnia, do której chodziły inteligentne i przebojowe dzieci profesorów z uniwersytetu. LuLing lubiła przypominać Ruth, że właśnie jej edukacja była najważniejszym powodem, dla którego ona postanowiła się tu przeprowadzić.
Bungalow z małymi oknami i żółtymi okiennicami przypominał domek dla lalek. Początkowa radość Ruth wkrótce ustąpiła jednak miejsca rozdrażnieniu. Nowy dom był tak mały, że w ogóle nie miała prywatności. Dzieliły z matką wspólną ciasną i ciemną sypialnię, gdzie dało się wstawić tylko dwa wąskie łóżka i komodę. W połączonych w jedno pomieszczenie salonie, jadalni i kuchni nie sposób się było nigdzie schować. Jedynym schronieniem dla Ruth stała się zatem łazienka i być może dlatego nękały ją tego roku liczne rozstroje żołądka. Matka zwykle przebywała w tym samym pokoju co ona, gotując, pracując nad swoimi kaligraficznymi napisami czy robiąc na drutach. Miała więc zajęte ręce, lecz wolny język, i przeszkadzała Ruth oglądać telewizję.
– Włosy za długie. Zasłaniają ci okulary jak kurtyna, nie widzisz. Wydaje ci się, że tak ładnie. Mówię ci, nieładnie! Wyłączy j telewizor, obetnę ci włosy… Słyszysz, wyłą – czyj telewizor…
Matka uważała, że Ruth ogląda telewizję, bo nie ma nic lepszego do roboty. Czasem uznawała, że to świetna okazja do rozmowy. Zdejmowała z lodówki tacę z piaskiem i stawiała na kuchennym stole. Ruth natychmiast czuła ucisk w gardle. Tylko nie to. Wiedziała jednak, że im bardziej będzie się opierać, tym bardziej matka będzie chciała się przekonać dlaczego.
– Droga Ciocia zła na mnie? – dopytywała się LuLing, gdy Ruth siedziała przez kilka minut, nie napisawszy nic na piasku.
– Nie, to nie to.
– Czujesz coś jeszcze ważnego?… Inny duch tu jest?
– Nie, to nie inny duch.
– Och. Już wiem… umrę niedługo… tak? Możesz mówić, ja nie boję się.
Matka nie przeszkadzała jej tylko wówczas, gdy Ruth odrabiała lekcje albo uczyła się do sprawdzianu. LuLing szanowała jej naukę. Kiedy jej przerywała, wystarczyło, że Ruth mówiła: “Cii, czytam". I prawie zawsze matka milkła. Ruth dużo czytała.
Kiedy była ładna pogoda, Ruth zabierała książkę na miniaturową werandę bungalowu i siadała z podwiniętymi nogami na sprężystym krześle ogrodowym w kształcie muszli. Lance i Dottie byli u siebie na podwórku i palili papierosy, wyrywali chwasty ze ścieżki albo przycinali pnącze, które okrywało ścianę domku niczym jasna kołdra. Ruth przyglądała się im ukradkiem, zerkając zza książki.
Durzyła się w Lansie. Uważała, że jest przystojny jak gwiazda filmowa. Miał ładnie przystrzyżone włosy, kwadratową szczękę i szczupłe, muskularne ciało sportowca. Był niezwykle spokojny i odnosił się do Ruth życzliwie, onieśmielając ją przez to jeszcze bardziej. Musiała udawać, że jest pochłonięta lekturą lub oglądaniem ślimaków na begoniach, aż wreszcie ją zauważał i mówił:
– Hej, szkrabie, oczy sobie popsujesz od tego czytania.
Jego ojciec był właścicielem kilku sklepów z alkoholem, a Lance pomagał w firmie rodzinnej. Często wyjeżdżał do pracy późnym rankiem i wracał wpół do czwartej albo o czwartej, później znów wyjeżdżał o dziewiątej i był z powrotem bardzo późno, kiedy Ruth przestała już nasłuchiwać warkotu samochodu.
Ruth zastanawiała się, jak to się stało, że za Lance'a wyszła Dottie. Musiała mieć dużo szczęścia, bo nie była zbyt ładna, choć nowa przyjaciółka Ruth ze szkoły, Wendy, uznała, że Dottie jest niezłą lalą. Jak mogła tak powiedzieć? Dottie była wysoka i koścista, przytulić się do niej to jak przytulić się do dużego widelca. Poza tym, co zauważyła matka, Dottie miała duże zęby. Matka zademonstrowała to Ruth, rozciągając palcami wargi, tak że było widać jej dziąsła.