Выбрать главу

Zanim się urodziłam, szczęście opuściło już Nieśmiertelne Serce. Wioska była położona w dolinie między wzgórzami, łączącej się z głębokim wapiennym wąwozem. Wąwóz miał kształt przypominający łukowatą komorę serca, a jego żyłami i arterią były trzy strumienie, kiedyś wpływające i wypływające z wąwozu. Ale dawno już wyschły. Tak samo jak boskie źródła. Z potoków nie zostało nic, tylko popękane koryta i smród, jakby ktoś puszczał gazy.

Jednak u swoich początków wioska była świętym miejscem. Według legendy, cesarz, kiedy ją odwiedził, własnoręcznie zasadził pośrodku doliny sosnę. Drzewo miało upamiętnić jego zmarłą matkę, którą ogromnie szanował, więc uroczyście przyrzekł, że drzewo pozostanie wiecznie żywe. Gdy Droga Ciocia zobaczyła je po raz pierwszy, miało już ponad tysiąc lat.

Do Nieśmiertelnego Serca pielgrzymowali biedni i bogaci. Mieli nadzieję, że spłynie na nich część energii życiowej drzewa. Gładzili pień, dotykali liści, a potem modlili się o synów albo wielkie fortuny, lek na umieranie albo koniec klątw. Przed odjazdem zeskrobywali trochę kory, odłamywali gałązki. Zabierali to na pamiątkę. Droga Ciocia powiedziała, że właśnie za dużo czci zabiło drzewo. Gdy drzewo umarło, pamiątki straciły moc. A ponieważ martwe drzewo nie było już nieśmiertelne, przestało być sławne, tak jak nasza wioska. Później ludzie mówili, że drzewo wcale nie było takie stare, mogło mieć najwyżej sto lub dwieście lat. A opowieść o cesarzu oddającym hołd zmarłej matce? To fałszywa legenda feudalna, wymyślona po to, żebyśmy myśleli, że zepsuta władza jest szczera. Zaczęto tak mówić w tym samym roku, gdy upadła stara dynastia Qing i powstała nowa Republika.

Bez kłopotów przypominam sobie potoczną nazwę, jaką określano naszą wioskę: Czterdzieści Sześć Kilometrów od Mostu Trzcinowej Fosy. To ten sam most, który ludzie nazywają teraz Mostem Marco Polo, prowadzący do i z Pekinu. GaoLing pewnie nie pamięta już dawnej nazwy, ale ja nie zapomniałam. W latach mojego dzieciństwa ludzie radzili, że aby trafić do Nieśmiertelnego Serca, należy “najpierw znaleźć Most Trzcinowej Fosy, a potem cofnąć się o czterdzieści sześć kilometrów".

Słuchając tego żartu, ktoś mógłby pomyśleć, że mieszkaliśmy w jakiejś maleńkiej osadzie, liczącej dwudziestu czy trzydziestu mieszkańców. Było inaczej. Kiedy dorastałam, mieszkały tam prawie dwa tysiące ludzi. Pomiędzy ścianami doliny było nam ciasno. Mieliśmy ceglarza, tkacza worków i farbiarnię. Mieliśmy dwadzieścia cztery dni targowe, sześć świątecznych jarmarków i szkołę podstawową, do której chodziłyśmy z GaoLing, kiedy nie musiałyśmy pomagać rodzinie w domu. Od domu do domu chodzili handlarze sprzedający świeże tofu, parujące bułeczki, słodkie plecionki i kolorowe cukierki. Dużo ludzi chętnie kupowało. Wystarczyła garść miedziaków, żeby każdy sprawił swojemu brzuchowi radość znaną tylko bogaczom.

Klan Liu mieszkał w Nieśmiertelnym Sercu od sześciu stuleci. Przez cały ten czas synowie w rodzinie wyrabiali pałeczki tuszu, które sprzedawali przejezdnym. Mieszkali w tym samym domostwie, któremu przybywało pokoi, a potem skrzydeł, ponieważ czterysta lat temu matki rodziły po ośmiu chłopców, co roku jednego. Dom rodzinny rozrastał się ze skromnego budynku z trzema filarami w rezydencję, której każde skrzydło rozciągało się na pięć filarów. W następnych pokoleniach synów było już mniej, więc dodatkowe pokoje popadały w ruinę i wynajmowano je lokatorom, którzy ciągle się kłócili. Kiedy się śmiali z grubiańskich żartów i kiedy krzyczeli z bólu, wydawali tak samo odrażające odgłosy.

Właściwie naszej rodzinie dobrze się wiodło, lecz nie aż tak, by wzbudzać wielką zazdrość. Na prawie każdy posiłek jedliśmy mięso albo tofu. Co zima mieliśmy ocieplane kurtki, bez dziur. Mieliśmy też pieniądze na świątynię, operę, jarmark. Lecz mężczyźni w naszej rodzinie mieli także ambicje. Chcieli czegoś więcej. Mówili, że w Pekinie więcej ludzi pisze ważne dokumenty. Ważne dokumenty wymagały więcej dobrego tuszu. W Pekinie było dużo pieniędzy. Około roku 1920 Ojciec, wujowie i ich synowie pojechali do Pekinu sprzedawać tusz. Odtąd mieszkali głównie tam, w pokoju na zapleczu sklepu w starej Dzielnicy Glazurowania Naczyń.

W naszej rodzinie tusz robiły kobiety. Zostałyśmy w domu. Pracowałyśmy wszystkie – ja, GaoLing, moje ciotki i kuzynki, wszystkie. Nawet dzieci i Prababcia miały zajęcie, polegające na wybieraniu kamyczków z prosa, które gotowałyśmy na śniadanie. Co dzień zbierałyśmy się w pracowni. Według słów Prababci, pracownia na początku była szopą na zboże, stojącą wzdłuż frontowej ściany naszego domu z podwórkiem. W ciągu lat jedno pokolenie synów zbudowało ściany z cegły i pokryło dach dachówką. Kolejne wzmocniło belki i przedłużyło budynek o dwa filary. Następcy wyłożyli podłogi płytkami i wykopali wgłębienia do przechowywania składników. Ich potomkowie zbudowali piwnicę, w której przechowywano pałeczki, by uchronić je przed ciepłem i zimnem.

– I zobaczcie – przechwalała się często Prababcia. – Nasza pracownia to Pałac Tuszu.

Nasz tusz był najwyższej jakości, dlatego musieliśmy dbać o czystość stołów i podłogi przez cały rok. Nie było to łatwe, wiatr od pustyni Gobi przynosił bowiem żółty pył. Otwory okienne zasłanialiśmy szkłem i grubym papierem. Latem na drzwiach zawieszaliśmy siatkę chroniącą nas przed owadami, a zimą przed śniegiem chroniły nas owcze skóry.

Najgorszą porą na robienie tuszu było lato. Upał za upałem. Nasze oczy, nozdrza i płuca parzył gryzący dym. Obserwując Drogą Ciocię, która zasłaniała okaleczoną twarz szalem, wpadliśmy na pomysł, by zasłaniać usta wilgotną tkaniną. Wciąż czuję woń składników naszego tuszu. Było kilka rodzajów wonnej sadzy: pachnąca sosną kasja i kamfora, a także drewno ze ściętego Nieśmiertelnego Drzewa. Kiedy piorun rozłupał drzewo na pół, tak że było widać jego serce – w połowie puste, bo chrząszcze wyjadły je od środka – Ojciec przyciągnął do domu kilka dużych kloców. Był jeszcze klej jak lepka pasta ze zmieszanych olejów – serpentynowego, kamforowego, terpentynowego i tungowego. Potem dodawaliśmy słodki trujący kwiat, który miał odstraszać owady i szczury. Nasz tusz był wyjątkowy i miał długotrwały zapach.

Robiliśmy niewiele tuszu naraz. Gdyby wybuchł ogień, jak to się zdarzyło kilkaset lat temu, w jednej chwili stracilibyśmy wszystkie składniki i produkcję. Jeżeli jakaś partia była zbyt lepka albo wilgotna, za miękka albo niedostatecznie czarna, łatwiej było się dowiedzieć, kto jest temu winien. Każde z nas pełniło przynajmniej jedną funkcję przy produkcji. Najpierw było spalanie i kruszenie, odmierzanie i nalewanie. Potem przychodził czas na mieszanie, formowanie, suszenie i rzeźbienie. I na końcu pakowanie i liczenie, układanie i magazynowanie. W jednym sezonie musiałam tylko pakować. Moje myśli wędrowały gdzie indziej, lecz palce poruszały się swoim rytmem, jak małe maszyny. W innym sezonie musiałam małą peseta usuwać robaki, które spadły na pałeczki. Ilekroć robiła to GaoLing, zawsze zostawiała za dużo śladów. Droga Ciocia siedziała przy długim stole i nakładała smolistą miksturę do kamiennych form. Dlatego opuszki palców zawsze miała czarne. Kiedy tusz był suchy, długim ostrym narzędziem rzeźbiła w pałeczkach słowa na szczęście i rysunki. Pisała jeszcze ładniej niż Ojciec.

Była to nudna praca, ale byliśmy dumni z sekretu receptury naszej rodziny. Dzięki niej tusz miał właściwy kolor i twardość. Nasza pałeczka mogła służyć dziesięć lat albo więcej. Nie wysychała i nie kruszyła się, nie rozmakała też pod wpływem wilgoci. A jeśli pałeczki przechowywano w chłodnej piwnicy, tak jak nasza, mogły wytrzymać od jednego wielkiego okresu historii do następnego. Ci, którzy ich używali, mówili to samo. Nieważne, ile ciepła, wilgoci i brudu z palców wsiąkło w papier – słowa pozostawały czarne i trwałe.