Matka twierdziła, że przez tusz wszyscy mamy kruczoczarne włosy. To lepsze niż picie zupy z czarnego ziarna sezamowego. “Cały dzień ciężko pracuj przy tuszu, a w nocy we śnie będziesz wyglądać młodo" – tak sobie żartowaliśmy, a Prababcia często się chwaliła: “Mam włosy czarne jak spalona łupina kasztana, a twarz białą i pomarszczoną jak miąższ w środku". Prababcia miała cięty język. Kiedyś dodała: “Lepsze to niż mieć białe włosy i spaloną twarz". Wszyscy się roześmiali, choć w pokoju była Droga Ciocia.
W następnych latach Prababcia nie miała już ostrego dowcipu. Często ze strapioną miną pytała: “Widzieliście Hu Sena?". Można było przytaknąć albo zaprzeczyć, a ona po chwili ćwierkała jak ptaszek: “Hu Sen? Hu Sen?", zwracając się do swego zmarłego wnuka. Smutno było tego słuchać.
Pod koniec życia myśli Prababci przypominały kruszące się ściany, kamienie pozbawione zaprawy. Lekarz powiedział, że jej wiatry są już zimne, a puls coraz wolniejszy, jak płytki strumień, który powoli zamarza. Radził dietę z ciepłych potraw. Ale z Prababcią było coraz gorzej. Droga Ciocia podejrzewała, że do ucha wpadła jej mała pchła, która zajada się jej mózgiem. Mówiła, że choroba nazywa się Świąd Zagubienia. Dlatego właśnie ludzie tak często drapią się w głowę, kiedy nie mogą sobie czegoś przypomnieć. Ojciec Drogiej Cioci był lekarzem, więc widziała wielu pacjentów chorych na to samo. Wczoraj, gdy nie umiałam sobie przypomnieć imienia Drogiej Cioci, myślałam, że wskoczyła mi do ucha pchła! Ponieważ jednak spisuję tyle rzeczy, wiem, że nie mam tej choroby, co Prababcia. Wciąż pamiętam najdrobniejsze szczegóły, mimo że to było tak dawno i daleko.
Wraca do mnie widok naszego domostwa, gdzie mieszkaliśmy i pracowaliśmy, tak wyraźny, jak gdybym stała przed bramą. Dom stał przy Zaułku Świńskiej Głowy. Droga brała początek na wschodzie, niedaleko rynku, gdzie sprzedawano świńskie głowy. Potem biegła na północ, obok miejsca, gdzie niegdyś rosło słynne Nieśmiertelne Drzewo. Następnie zwężała się w krętą alejkę, gdzie stały stłoczone domy. Zaułek Świńskiej Głowy kończył się wąskim pagórkiem, wznoszącym się nad najgłębszą częścią wąwozu. Droga Ciocia powiedziała mi, że pagórek usypał tysiące lat temu pewien władca. Roiło mu się, że wnętrze góry jest z nefrytu. Rozkazał więc wszystkim kopać, kopać bez wytchnienia. Aby spełnić jego marzenie, w ziemi ryli mężczyźni, kobiety i dzieci. Zanim władca umarł, połowa góry leżała na boku, a dzieci zestarzały się i zgarbiły.
Za naszym domem pagórek przechodził w urwisko. Daleko, daleko w dole, gdyby rzucić się głową naprzód, było dno wąwozu. Kiedyś rodzina Liu miała dwadzieścia mu ziemi za domem. Jednak w ciągu wieków po każdym ulewnym deszczu ściany osuwały się z hukiem, a wąwóz stawał się szerszy i głębszy. Z każdym dziesięcioleciem ziemi ubywało i urwisko ukradkiem zbliżało się do tylnej ściany naszego domu.
Przez to wędrujące urwisko mieliśmy wrażenie, że musimy oglądać się za siebie, żeby wiedzieć, co jest przed nami. Nazywaliśmy je Końcem Świata. Czasem mężczyźni z naszej rodziny sprzeczali się, czy nadal jesteśmy właścicielami ziemi, która osunęła się do wąwozu. Jeden ze stryjów powiedział:
– Jesteśmy najwyżej właścicielami śliny, kiedy plujemy na dno tego nieużytku. Na co jego żona zauważyła:
– Nigdy nie mów takich rzeczy. Jeszcze sprowadzisz na nas nieszczęście.
Pod tym słowem rozumiano wszystko, co było zbyt straszne, by wypowiedzieć to na głos: niechciane dzieci, samobójstwa dziewcząt i żebrzące duchy. Wszyscy o tym wiedzieli.
Wiele razy chodziłam nad urwisko z braćmi i GaoLing, kiedy byliśmy młodsi. Lubiliśmy zrzucać w przepaść zepsute melony i główki zgniłej kapusty. Patrzyliśmy, jak lecą, i słyszeliśmy, jak lądują z piaskiem, uderzając w czaszki i kości. Tak się nam przynajmniej wydawało. Pewnego razu jednak zsunęliśmy się kawałek w głąb tego świata zmarłych, zjeżdżając na siedzeniach i trzymając się korzeni. Gdy nagle usłyszeliśmy szelest w krzakach, wrzasnęliśmy tak głośno, że zabolały nas uszy. Duchem okazał się grzebiący w odpadkach pies. A czaszki i kości to były po prostu kamienie i połamane gałęzie. Jednak mimo że nie widzieliśmy żadnych ciał, wokół walały się jasne części garderoby: rękaw, kołnierz, but, i byliśmy pewni, że należą do umarłych. Nagle owionął nas ten zapach – smród duchów. Wystarczy raz go poczuć, by go poznać. Unosił się z ziemi. Wzbił się ku naszym nozdrzom na skrzydłach tysiąca much. Muchy ścigały nas jak burzowa chmura i kiedy gramoliliśmy się z powrotem na górę, Pierwszy Brat kopnął kamień, który odłupał Drugiemu Bratu kawałek skóry głowy. Nie potrafiliśmy ukryć tej rany przed Matką, a kiedy ją zobaczyła, zbiła nas wszystkich i powiedziała, że jeżeli jeszcze raz zejdziemy z Końca Świata, możemy już nigdy nie wracać do domu.
Ściany domostwa rodziny Liu zbudowano z kamieni wykopanych z rozmytej ziemi. Kamienie połączono błotem, klejem z prosa i zaprawą i otynkowano wapnem. W lecie były wilgotne od potu, zimą wilgotne od pleśni.
W wielu pokojach przeciekał dach albo robiły się dziury w ścianach, w których hulał wiatr. Mimo to zawsze, gdy przypominam sobie dom, dziwnie mi go brakuje. Tylko z tamtym miejscem związane mam wspomnienia tajemnych kryjówek, ciepłych i zimnych zakamarków, ciemności, w której się chowałam, udając, że uciekłam w zupełnie inne miejsce.
W tych ścianach mieszkało razem wiele pokoleń i wiele rodzin o różnych pozycjach, od prababci do najmniejszej bratanicy, od gospodarza do lokatorów. Było nas chyba ze trzydzieści osób, których połowę stanowił klan Liu. Najstarszym z synów był Liu Jin Sen. Nazywałam go Ojcem. Moi wujowie i ich żony nazywali go Najstarszym Bratem. Moi kuzyni nazywali go Najstarszym Wujem. Moi wujowie byli według pozycji Starszym i Młodszym Wujem, a ich żony Starszą i Młodszą Ciotką. Gdy byłam bardzo mała, myślałam, że Ojciec i Matka są Najstarsi, ponieważ byli znacznie wyżsi od stryjów i ciotek. Pierwszy Brat i Drugi Brat również mieli długie kości, tak jak GaoLing, i przez długi czas nie wiedziałam, dlaczego jestem taka niska.
Najmłodszym Wujem był czwarty syn, ulubieniec rodziny. Nazywał się Liu Hu Sen. On był moim prawdziwym ojcem i ożeniłby się z Drogą Ciocią, gdyby nie umarł w dniu ślubu.
Droga Ciocia urodziła się w większym miasteczku u stóp wzgórz, które nazywano Ustami Góry Zhou, na cześć cesarza o tym samym imieniu z dynastii Szang, którego dziś wszyscy pamiętają jako tyrana.
Nasza rodzina czasami jeździła do Ust Góry na świąteczne jarmarki i opery. Drogą mieliśmy z Nieśmiertelnego Serca dziesięć kilometrów. Jeśli szliśmy przez Koniec Świata, odległość była o połowę mniejsza, ale podróż bardziej niebezpieczna, zwłaszcza latem. Wtedy przychodziły wielkie deszcze. Suchy wąwóz wypełniał się wodą i zanim zdążyło się dobiec do stromych ścian, wspiąć się na nie i zawołać na pomoc Boginię Miłosierdzia, wartki nurt, przemykając jak złodziej, porywał człowieka i wszystko, co nie sięgało głęboko korzeniami w ziemię. Kiedy deszcz ustawał, woda szybko odpływała, a usta jaskiń połykały błoto i drzewa, ciała i kości. Płynęły do gardła góry, potem do żołądka, jelit i wreszcie kiszek, gdzie wszystko się zatrzymywało.
– Zaparcie – tłumaczyła mi kiedyś Droga Ciocia. – Teraz rozumiesz, dlaczego tak dużo tu kości i wzgórz: Wzgórze Kurzej Kości, Wzgórze Starej Krowy, Wzgórze Smoczej Kości. Oczywiście, we Wzgórzu Smoczej Kości są nie tylko kości smoka, ale też zwykłych stworzeń: niedźwiedzia, słonia, hipopotama. – Droga Ciocia rysowała każde z tych zwierząt na mojej tablicy, bo nigdy wcześniej o nich nie rozmawiałyśmy.
– Mam taką kość, prawdopodobnie żółwia – powiedziała mi. Wyciągnęła ją z zakładki rękawa. Kość wyglądała jak suszona rzepa pokryta bliznami po ospie. – Mój ojciec o mały włos nie zrobił z niej lekarstwa. Wcześniej zobaczył napis. – Odwróciła kość i zobaczyłam na niej dziwne znaki. – Do niedawna takie kości nie były cenne z powodu zarysowań. Poszukiwacze kości wygładzali je pilnikiem i dopiero potem sprzedawali do sklepów z lekami. Teraz uczeni nazywają je kośćmi wróżebnymi i dlatego kosztują dwa razy tyle, co wcześniej. A jakie słowa na nich wyryto? To pytania do bogów.