– Co oznaczają? – zapytałam.
– Kto to wie? Wtedy słowa były inne. Ale na pewno coś wartego zapamiętania. W przeciwnym razie po co bogowie by mówili, po co ktoś by to zapisywał?
– Gdzie są odpowiedzi?
– Te pęknięcia są odpowiedziami. Wróżbita przykładał do kości rozgrzany gwóźdź i kość pękała jak uderzone przez piorun drzewo. Potem interpretował kształt pęknięć. – Schowała z powrotem wróżebną kość. – Pewnego dnia, kiedy już nauczysz się pamiętać, dam ci to na zawsze. Dzisiaj pewnie byś zapomniała, gdzie ją położyłaś. Później pójdziemy poszukać smoczych kości i jeżeli znajdziesz jakąś z napisem, będziesz mogła ją sobie zatrzymać.
Wszyscy biedacy, kiedy tylko mieli okazję, zbierali kości smoka w Ustach Góry. Kobiety także, ale kiedy udało im się jakąś znaleźć, musiały mówić, że znalazł ją mężczyzna, wówczas bowiem kość była więcej warta. Potem po domach chodził pośrednik, kupując kości smoka, które później zawoził do Pekinu i sprzedawał aptekarzom po wysokich cenach, a apteki sprzedawały je chorym ludziom za jeszcze wyższą cenę. Kości były znanym lekiem na wszystko, od wyniszczających chorób po głupotę. Sprzedawało je wielu lekarzy. Ojciec Drogiej Cioci również. Używał kości, aby leczyć kości.
Rodzina Drogiej Cioci od dziewięciuset lat zajmowała się nastawianiem kości. Taka była tradycja. Klientami jej ojca byli głównie mężczyźni i chłopcy zmiażdżeni w kopalniach węgla albo wapiennych kamieniołomach. Jeśli trzeba było, leczył inne choroby, ale jego specjalnością było nastawianie kości. Nie musiał chodzić do specjalnej szkoły, żeby zostać lekarzem kości. Nauczył się, obserwując swojego ojca, który uczył się od swojego ojca. To było ich dziedzictwo. Przekazywali sobie także tajemnice o miejscu, gdzie można znaleźć najlepsze kości smoka, zwanym Małpią Szczęką. Przodek z czasów dynastii Sung znalazł jaskinię w najgłębszych wąwozach koryta wyschłej rzeki. Każde pokolenie kopało coraz głębiej, odnajdując szczeliny prowadzące do dalszych części jaskini. Tajemnica dokładnego położenia miejsca poszukiwań była również spadkiem przekazywanym z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna, a w przypadku Drogiej Cioci z ojca na córkę i potem na mnie.
Nadal pamiętam drogę do naszej jaskini. Była między Ustami Góry a Nieśmiertelnym Sercem, z dala od jaskiń u stóp gór, gdzie inni szukali smoczych kości. Droga Ciocia zabierała mnie tam kilka razy, zawsze wiosną lub jesienią, nigdy latem ani zimą. Aby się tam dostać, schodziłyśmy na dno Końca Świata i szłyśmy środkiem wąwozu, z dala od ścian, gdzie, jak mówili dorośli, były rzeczy, których lepiej nie oglądać. Czasem mijałyśmy gęstwiny chwastów, skorupy naczyń, przykryte gałązkami trzęsawisko. W moim dziecinnym umyśle to, co widziałam, zmieniało się w wysuszone słońcem ciało, dziecięcą czaszkę, zupę z dziewczęcych kości. I może rzeczywiście tak było, bo czasem Droga Ciocia zasłaniała mi dłońmi oczy.
Szłyśmy jednym z trzech wyschniętych strumieni, arterią serca. Potem stawałyśmy przed wejściem do jaskini, szczeliną w zboczu góry wysokości krzewu janowca. Droga Ciocia rozsunęła martwe krzaki, zasłaniające jaskinię. Obie nabrałyśmy głęboko powietrza w płuca i weszłyśmy do środka. Trudno opisać słowami naszą drogę, jak gdybym próbowała opowiedzieć, jak wejść do wnętrza ucha. Musiałam nienaturalnie wygiąć ciało w lewo, potem oprzeć stopę na małym występie, przyciągając nogę bardzo blisko piersi. Zaczęłam płakać, a Droga Ciocia tylko pochrząkiwała, bo nie widziałam jej czarnych palców, nie mogłam więc wiedzieć, co do mnie mówi. Kierunek wskazywało mi jej posapywanie i klaskanie w dłonie. Czołgałam się jak pies, żeby nie uderzyć w coś głową i nie upaść. Gdy w końcu dotarłyśmy do większej części jaskini, Droga Ciocia zapaliła lampę ze świecą i zawiesiła ją na długim słupku, spoczywającym na podnóżkach, który dawno temu pozostawił tu ktoś z jej klanu.
Na dnie jaskini leżały narzędzia do kopania, różnej wielkości żelazne kliny, młotki i kleszcze, a także worki do wynoszenia ziemi. Ściany jaskini składały się z wielu warstw niby przekrojony pudding ryżowy ośmiu skarbów, gdzie na wierzchu były najlżejsze, kruche rzeczy, potem gęstsza, zawiesista część, jak pasta fasolowa, a im bliżej spodu, tym warstwa cięższa. Najwyżej położoną warstwę najłatwiej było odłupać. Najniższa przypominała skałę. Ale właśnie tu znajdowano najlepsze kości. Po kilkusetletnim pogłębianiu dna jaskini powstał nawis, który groził zawaleniem. Jej wnętrze wyglądało jak zęby trzonowe małpy, które mogą przegryźć człowieka na dwoje. Dlatego nazwano to miejsce Małpią Szczęką.
Kiedy odpoczywałyśmy, Droga Ciocia zaczęła poruszać poplamionymi tuszem palcami.
– Nie zbliżaj się do małpich zębów z tamtej strony. Kiedyś ugryzły jednego z moich przodków i potem pożarły go kamienie. Mój ojciec znalazł tam jego czaszkę. Od razu położyliśmy ją na swoim miejscu. Oddzielenie głowy od ciała sprowadza nieszczęście.
Kilka godzin później wypełzałyśmy z Małpiej Szczęki z workiem ziemi i jeśli szczęście nam dopisało, jedną lub dwiema kośćmi smoka. Droga Ciocia wznosiła je w stronę nieba i biła pokłony, dziękując bogom. Wierzyła, że właśnie dzięki kościom z tej jaskini jej rodzina zasłynęła jako nastawiacze kości.
– Kiedy byłam mała – mówiła pewnego razu podczas powrotu do domu – pamiętam, że do mojego ojca przychodziło wielu zrozpaczonych ludzi. Był dla nich ostatnią szansą. Jeśli ktoś nie mógł chodzić, nie mógł też pracować. A jeżeli nie mógł pracować, jego rodzina nie miała co jeść. Potem musiałby umrzeć i byłby to koniec jego gałęzi rodziny i wszystkiego, na co pracowali jego przodkowie.
Dla tych zrozpaczonych klientów ojciec Drogiej Cioci miał leki w trzech rodzajach: nowoczesne, eksperymentalne i tradycyjne. Nowoczesnym środkiem była zachodnia medycyna misjonarzy. Eksperymentalnym – zaklęcia i śpiewy wędrownych mnichów. Metoda tradycyjna polegała na leczeniu kośćmi smoka oraz konikami morskimi i wodorostami, pancerzami owadów i rzadkimi nasionami, korą drzew i odchodami nietoperza, wszystkim w najlepszym gatunku. Ojciec Drogiej Cioci był tak utalentowany, że przyjeżdżali do niego pacjenci z pięciu górskich wsi, którzy słyszeli o Sławnym Nastawiaczu Kości z Ust Góry (zapiszę jego imię, dopóki je pamiętam).
Mimo sławy i niewątpliwych zdolności nie mógł zapobiec wszystkim tragediom. Gdy Droga Ciocia miała cztery lata, jej matka i starsi bracia umarli na chorobę wysuszającą jelita. Podobnie inni krewni z obu stron rodziny – zmarli ledwie trzy dni po ceremonii czerwonego jaja, kiedy to pili wodę ze studni, zarażoną ciałem dziewczyny, która popełniła samobójstwo. Nastawiacz czuł ogromny wstyd, że nie udało mu się uratować członków własnej rodziny, więc aby urządzić wszystkim godny pogrzeb, wydał całą fortunę i popadł w długi.
– Rozpieścił mnie ze smutku – mówiły dłonie Drogiej Cioci. – Pozwalał mi robić wszystko to, co mógłby robić syn. Nauczyłam się czytać i pisać, zadawać pytania i zagadki, pisać wiersze złożone z ośmiu kolumn, podziwiać naturę podczas samotnych spacerów. Stare służące przestrzegały go, że to niebezpieczne, że zamiast okazywania światu swojego szczęścia powinnam wobec obcych być nieśmiała i płochliwa. Pytały, dlaczego nie bandażuje mi stóp. Mój ojciec przywykł do widoku najgorszych cierpień. Wobec mnie był jednak bezradny. Nie mógł znieść mojego płaczu.