Wtedy jednak jeden z chińskich robotników, którzy przeprowadzali wykopy dla naukowców, rozpuścił plotkę, że dwie ze smoczych kości mogły być zębami pochodzącymi z ludzkiej głowy. Wszyscy sądzili, że mowa o kimś zmarłym niedawno. Z czyjego grobu? Czyjego dziadka? Czyjej babki? Niektórzy przestali kupować kości smoka. W aptekach pojawiły się duże szyldy z napisem: “Żaden ze sprzedawanych tu leków nie zawiera części ciała człowieka".
Droga Ciocia miała wtedy jeszcze cztery czy pięć kości, jakie zostały jej po wyprawie do rodzinnej jaskini, nie licząc kości wróżebnej, którą wiele lat temu podarował jej ojciec. Z pozostałych zrobiła lekarstwo, którym przez wiele lat mnie leczyła, zapewniając, że nie są to kości ludzkie.
Niebawem przyszedł do niej we śnie Sławny Nastawiacz Kości.
– Kości, które masz, nie pochodzą od smoków – powiedział. – To kości naszej rodziny, przodka, który został przygnieciony w Małpiej Szczęce. Ukradliśmy je, dlatego nas przeklął. Dlatego powymierali prawie wszyscy członkowie naszej rodziny, twoja matka, twój brat, ja, twój przyszły mąż – przez tę klątwę. I nie kończy się na śmierci. Odkąd przybyłem do Świata Jin, cień przodka skacze na mnie z każdego zakątka. Gdybym nie był martwy, tysiąc razy umarłbym ze strachu.
– Co mamy począć? – spytała go we śnie Droga Ciocia.
– Zwrócić kości. Dopóki nie połączą się z resztą ciała, przodek nie przestanie nas nękać. Ty będziesz następna, klątwa przejdzie też, oczywiście, na wszystkie następne pokolenia naszej rodziny. Wierz mi, córko, nie ma nic gorszego, niż pozostawić na świecie krewnego narażonego na zemstę.
Nazajutrz rano Droga Ciocia wstała wcześnie i nie było jej prawie cały dzień. Kiedy wróciła, wydawała się spokojniejsza. Później jednak robotnicy ze Wzgórza Smoczej Kości rozpuścili nowinę: “Zęby są nie tylko ludzkie – mówili – ale pochodzą z czaszki jednego z naszych najstarszych przodków, sprzed miliona lat!". Naukowcy postanowili nazwać czaszkę “Człowiekiem z Pekinu". Musieli tylko znaleźć więcej kawałków, żeby zrobić całą czaszkę, potem jeszcze trochę, żeby połączyć z czaszką szczękę, szczękę z szyją, szyję z ramionami i tak dalej, aż powstałby cały człowiek. Oznaczało to, że trzeba znaleźć mnóstwo kawałków, i dlatego naukowcy prosili mieszkańców wsi, żeby przynosili wszystkie smocze kości ze swoich domów i sklepów z lekami. Jeśli okazało się, że kości pochodzą od starożytnych ludzi, ich właściciel dostawał nagrodę.
Milion lat! Wszyscy ciągle o tym mówili. Wczoraj w ogóle nie mieli potrzeby wypowiadać tej liczby, dziś nie Mogli przestać jej powtarzać. Młodszy Wuj przypuszczał, ze na jednym kawałku smoczej kości można zarobić milion miedziaków. A Ojciec rzekł:
– Miedziaki są dziś nic niewarte. Prędzej dostaniesz milion srebrnych taeli.
Snując domysły i sprzeczając się, ustalili cenę na milion złotych sztabek. Całe miasteczko o tym mówiło. “Stare kości obrastają nowym tłuszczem" – powtarzali ludzie. Smocze kości były teraz warte ogromnie dużo, przynajmniej w ludzkiej wyobraźni, nikt więc nie mógł już ich kupować jako lekarstwa. Ludzi trapionych wysysającymi życie chorobami nie można było uleczyć. Cóż to jednak mogło mieć za znaczenie? Przecież pochodzili od Człowieka z Pekinu. A on był sławny.
Naturalnie pomyślałam o smoczych kościach, które Droga Ciocia zaniosła z powrotem do jaskini. Też były ludzkie – tak powiedział jej we śnie ojciec.
– Mogłybyśmy sprzedać je za milion sztabek – powiedziałam do niej. W swoim przekonaniu nie chodziło mi tylko o własne dobro. Gdyby Droga Ciocia dała nam bogactwo, może moja rodzina bardziej by ją szanowała.
– Za milion czy dziesięć milionów, nieważne – skarciły mnie jej mówiące ręce. – Gdybyśmy je sprzedały, klątwa powróci. Przyjdzie duch i zabierze ze sobą nas i nasze kości. Potem będziemy musiały nosić milion sztabek na naszych martwych karkach, żeby się wykupić w drodze przez piekło. – Szturchnęła mnie w czoło. – Duchy nie spoczną, dopóki nie wymrze cała nasza rodzina. Cała, do ostatniej osoby. – Uderzyła się pięścią w pierś. – Czasem wolałabym już nie żyć. Naprawdę chciałam umrzeć, ale wróciłam dla ciebie.
– Ja się nie boję – odrzekłam. – Klątwa nie dotyczy mnie, tylko ciebie, więc ja mogę pójść po kości. Nagle Droga Ciocia uderzyła mnie w bok głowy.
– Zamilcz! – Jej dłonie cięły powietrze. – Chcesz, żeby klątwa była jeszcze straszniejsza? Nigdy tam nie chodź. Nigdy ich nie dotykaj. Przyrzeknij mi, że tego nie zrobisz. Obiecaj! – Chwyciła mnie za ramiona i zaczęła potrząsać, aż z moich rozdygotanych ust padła przysięga.
Potem marzyłam, że wymykam się do jaskini. Jak mogłam siedzieć bezczynnie, kiedy wszyscy w Ustach Góry i sąsiednich wsiach szukali nieśmiertelnych reliktów? Wiedziałam, gdzie są ludzkie kości, nie mogłam jednak nic nikomu powiedzieć. Musiałam patrzeć, jak inni dłubią tam, gdzie pasły się ich owce, rozgrzebują błoto, w którym tarzają się ich świnie. Nawet Pierwszy i Drugi Brat razem i żonami rozkopywali pozostałą część ziemi między domem a urwiskiem. Z tłustego nawozu wyciągali korzenie i robaki. Zgadywali, że to mogły być palce starożytnego człowieka albo nawet skamieniały język, który wypowiadał pierwsze słowa naszych przodków. Na ulicach pełno było ludzi usiłujących sprzedać wszystkie rodzaje zasuszonych znalezisk, od kurzych dziobów po świńskie łajno. W niedługim czasie nasza wieś wyglądała gorzej niż cmentarz rozgrzebany przez rabujących groby.
Dzień i noc w rodzinach mówiono o Człowieku z Pekinu i prawie o niczym więcej.
– Milion lat? – zastanawiała się na głos Matka. – Jak można znać wiek kogoś, kto nie żyje od tak dawna? Hnh, kiedy umarł mój dziadek, nikt nie wiedział, czy miał sześćdziesiąt osiem czy sześćdziesiąt dziewięć lat. Powinien żyć osiemdziesiąt, gdyby miał więcej szczęścia. Nasza rodzina uznała więc, że liczył sobie osiemdziesiąt, czyli że miał więcej szczęścia – ale i tak nie żył.
Ja także miałam coś do powiedzenia na temat nowego odkrycia:
– Dlaczego nazywają go Człowiekiem z Pekinu? Zęby są z Ust Góry. A od niedawna naukowcy mówią, że czaszka należała do kobiety. Powinni więc mówić “Kobieta z Ust Góry".
Ciotki i wujowie spojrzeli na mnie, a jedno z nich powiedziało:
– Oto mądrość dziecka, prosta i prawdziwa. Zawstydziłam się, słysząc wielkie słowa. Po chwili GaoLing dodała:
– Chyba powinni go nazywać Człowiekiem z Nieśmiertelnego Serca. Wtedy nasze miasteczko byłoby sławne i my też.
Matka wychwalała jej pomysł, inni także. Mnie wydawał się bezsensowny, ale nie mogłam tego powiedzieć.
Często byłam zazdrosna, gdy nasza Matka więcej uwagi poświęcała GaoLing. Nadal wierzyłam, że jestem jej najstarszą córką. Byłam bystrzejsza. Lepiej radziłam sobie w szkole. A jednak zawsze GaoLing miała zaszczyt siadania obok Matki, ona spała w jej k'ang, a ja miałam Drogą Ciocię.
Gdy byłam młodsza, wcale mi to nie przeszkadzało. Uważałam, że to dla mnie wielkie szczęście mieć ją przy sobie. Myślałam, że słowa “Droga Ciocia" znaczą to samo, co dla innych słowo “Mama". Nie mogłabym znieść, gdyby choć na chwilę rozdzielono mnie z moją piastunką. Podziwiałam ją i byłam dumna, że potrafi napisać nazwy wszystkich kwiatów, nasion i krzewów i zna lecznicze działanie każdego. Jednak im byłam starsza, tym mniej ważna stawała się dla mnie Droga Ciocia. Im bardziej wydawałam się sobie mądrzejsza, tym częściej myślałam, że jest tylko służącą, kobietą, która nie zajmuje w naszej rodzinie żadnej znaczącej pozycji i której nikt nie lubi. Mogłaby uczynić naszą rodzinę bogatą, gdyby tylko nie wbiła sobie do głowy tych głupstw o klątwach.