Zaczęłam bardziej szanować Matkę. Zabiegałam o jej życzliwość. Sądziłam, że życzliwość to to samo, co miłość. Gdy traktowano mnie życzliwie, byłam zadowolona i czułam się kimś ważniejszym. Przecież Matka była pierwszą damą w całym domu. To ona decydowała, co jemy, jakiego koloru stroje nosimy, ile dostajemy kieszonkowego, kiedy wolno nam iść na rynek. Każdy się jej bał i jednocześnie chciał jej sprawić przyjemność. Każdy, z wyjątkiem Prababci, która stała się już tak słaba na umyśle, że nie potrafiła odróżnić tuszu od błota.
Ale w oczach Matki nie miałam żadnego wdzięku. Moja mowa nie była muzyką dla jej uszu. Nie miało znaczenia, jak jestem posłuszna, skromna i czysta. Nie była zadowolona z niczego, co robiłam. Nie miałam już pojęcia, co powinnam zrobić, by sprawić jej przyjemność. Byłam jak przewrócony na grzbiet żółw, który rozpaczliwie przebiera łapkami, zastanawiając się, dlaczego świat stoi do góry nogami.
Często skarżyłam się Drogiej Cioci, że Matka mnie nie kocha.
– Przestań opowiadać głupstwa – odpowiadała Droga Ciocia. – Nie słyszałaś jej dzisiaj? Mówiła, że niechlujnie szyjesz. Wspomniała też, że skóra za bardzo ci ciemnieje. Gdyby cię nie kochała, po co miałaby cię krytykować dla twojego własnego dobra?
Potem Droga Ciocia mówiła, że jestem samolubna i ciągle myślę tylko o sobie. Powiedziała, że moja twarz robi się brzydka, kiedy się dąsam. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że krytykując mnie w ten sposób, chciała mi powiedzieć, że kocha mnie jeszcze bardziej.
Pewnego dnia – pamiętam, że jeszcze przed Świętem Wiosny – z rynku wrócił Stary Kucharz, przynosząc nowiny krążące po Nieśmiertelnym Sercu. Chang, trumniarz, stał się bardzo znany i wkrótce zostanie bogaczem. Podobno przez smocze kości, które dał uczonym. Okazało się, że były ludzkie. Nie było jeszcze wiadomo, ile mają lat, ale wszyscy przypuszczali, że co najmniej milion, może nawet dwa miliony lat.
Wszystkie kobiety, dziewczynki i dzieci były w pracowni, z wyjątkiem Drogiej Cioci, która poszła do piwnicy policzyć pałeczki tuszu, które już ozdobiła rzeźbami. Cieszyłam się, że nie ma jej z nami, bo ilekroć ktoś wymieniał imię Changa, pluła. Kiedy więc przywoził drewno, wysyłano ją do pokoju, gdzie przeklinała go, waląc w wiadro tak długo i głośno, że sąsiedzi zaczynali krzyczeć.
– Cóż za szczególny zbieg okoliczności – zauważyła Starsza Ciotka. – Ten sam pan Chang, który sprzedaje nam drewno. Równie dobrze nasza rodzina mogłaby mieć takie szczęście.
– Jego związek z naszą rodziną sięga jeszcze dalej w przeszłość – pochwaliła się Matka. – To on zatrzymał swój wóz, żeby pomóc po tym, jak Najmłodszego Brata zabili mongolscy bandyci. Pan Chang to człowiek uczynny.
Wydawało się, że nie ma końca związkom sławnego pana Changa z nami. Skoro niedługo stanie się jeszcze bogatszy, Matka pomyślała, że na pewno obniży cenę odpadów drewna.
– Powinien dzielić się swoim szczęściem – zgodziła się sama ze sobą Matka. – Bogowie oczekują, że zrobi przynajmniej tyle.
Do pracowni weszła Droga Ciocia i po krótkiej chwili domyśliła się, o kim mowa. Tupnęła nogami, bijąc pięściami powietrze.
– Chang jest zły – mówiła, wymachując ramionami. – Zabił mojego ojca. Przez niego zginął Hu Sen. – Wydała chrapliwy dźwięk, jak gdyby miało się jej oderwać całe gardło.
To nieprawda, pomyślałam. Jej ojciec spadł z wozu, bo był pijany, a Najmłodszego Wuja kopnął własny koń. Tak opowiedziała mi Matka i ciotki.
Droga Ciocia chwyciła mnie za rękę. Zajrzała mi w oczy, a potem zaczęła szybko mówić rękami:
– Powiedz im, Piesku, powiedz, że mówię prawdę. Zrozumiałam już, że smocze kości, które ma Chang – rozsypała na niby ich garść na swojej dłoni – to zapewne te same, które należały do mojego ojca, do mojej rodziny. Chang ukradł je w dniu mojego ślubu. To był mój posag. To kości z Małpiej Szczęki. Musimy je odebrać Changowi i zanieść do jaskini, inaczej klątwa nie przestanie działać. Szybko, powiedz im.
Zanim jednak otworzyłam usta, Matka ostrzegła:
– Nie chcę słuchać żadnej z jej szalonych opowieści. Słyszysz, Córko?
Wszyscy, łącznie z Drogą Ciocią, utkwili we mnie spojrzenie.
– Powiedz im – powtórzyła gestem. Ale ja odwróciłam się do Matki, skinęłam głową i rzekłam:
– Słyszę.
Droga Ciocia wybiegła z pracowni, wydając jakiś zduszony krzyk, na którego dźwięk ścisnęło mi się serce i poczułam się zła.
Przez chwilę w pracowni panowała cisza. Potem do Matki podeszła Prababcia, pytając z zatroskaną miną:
– Widziałaś może Hu Sena?
– Jest na podwórku – odrzekła Matka. Prababcia wyszła z pracowni, powłócząc nogami. Żony moich wujów poczęły cmokać.
– Wciąż nie może odzyskać rozumu po tym, co się stało – mruknęła Młodsza Ciotka. – A to było prawie piętnaście lat temu. – Przez moment nie wiedziałam, czy mają na myśli Prababcię, czy Drogą Ciocię.
– To dobrze, że nie umie mówić – dodała Starsza Ciotka. – Cóż to by był za wstyd dla naszej rodziny, gdyby ktoś wiedział, co próbuje powiedzieć.
– Powinnaś ją wygnać z domu – zwróciła się do Matki Młodsza Ciotka. A Matka wskazała Prababcię, która człapała, drapiąc się po czerwonym znamieniu za uchem.
– To przez starą babcię ta obłąkana piastunka siedzi u nas tyle lat.
Wiedziałam, że naprawdę Matka chce powiedzieć, że po śmierci Prababci będzie mogła wreszcie kazać Drogiej Cioci się wynosić. Naraz pomyślałam o swojej piastunce z wielką czułością. Chciałam zaprotestować, zawołać, że Matce nie wolno tego zrobić, lecz jak mogłam sprzeciwiać się czemuś, co nie zostało powiedziane?
Miesiąc później Prababcia upadła, uderzając głową o ceglany brzeg swojego k'ang. Zanim nadeszła Godzina Koguta, umarła. Ojciec, Starszy Wuj i Młodszy Wuj wrócili do domu z Pekinu, choć na drogach zrobiło się niebezpiecznie. Między Pekinem a Ustami Góry dochodziło do strzelanin między ludźmi generałów. Na szczęście dla nas, jedyną walką, jaką widzieliśmy, były kłótnie lokatorów. Kilka razy prosiliśmy ich, żeby nie wrzeszczeli, gdy żegnaliśmy Prababcię leżącą w głównej sali domu.
Kiedy pan Chang przywiózł trumnę, Droga Ciocia została w swoim pokoju i przeklinała go, hałasując wiadrem. Ja siedziałam na ławce na dziedzińcu od frontu, przyglądając się, jak Ojciec i pan Chang rozładowują wóz.
Myślałam sobie, Droga Ciocia jest w błędzie. Pan Chang nie wyglądał na złodzieja. Był miłym, barczystym mężczyzną o życzliwej twarzy. Ojciec prowadził z nim ożywioną dyskusję na temat jego “ważnego wkładu w naukę, historię i dobro Chin w ogóle". Pan Chang słuchał go ze skromnością, ale i z widocznym zadowoleniem. Potem Ojciec odszedł, aby przynieść mu pieniądze za trumnę.
Mimo że było chłodno, pan Chang bardzo się pocił. Otarł czoło rękawem. Po chwili zauważył, że mu się przyglądam.
– Ale duża urosłaś! – zawołał do mnie. Zarumieniłam się. Mówił do mnie sławny człowiek.
– Moja siostra jest większa – powiedziałam po chwili. – Chociaż o rok młodsza.
– Ach, świetnie – rzekł.
Nie chciałam, żeby wyrażał się pochlebnie o GaoLing.
– Słyszałam, że ma pan kawałki Człowieka z Pekinu – zmieniłam temat. – Jakie części?
– Och, tylko najważniejsze.
Też chciałam pokazać, że jestem ważna, więc bez namysłu wypaliłam:
– Ja też miałam kiedyś kości. – Potem szybko zasłoniłam sobie usta dłonią.