Najmniej lubiłam zajęcia, które co tydzień wyznaczała mi Siostra Yu: zamiatanie podłóg, czyszczenie umywalek czy ustawianie ławek w rzędy na czas zajęć w kaplicy, a potem ustawianie ich z powrotem przy stołach w porze obiadu. Może te zajęcia nie wydawałyby mi się takie złe, gdyby Siostra Yu nie wytykała mi cały czas błędów. Jednego tygodnia kazała mi się zająć pełzającymi owadami. Narzekała, że mnisi ich nie zabijali, sądząc zapewne, że mogły być kiedyś istotami ludzkimi albo świętymi.
– Te robaki pewnie były kiedyś panami – gderała Siostra Yu, a potem kazała mi: – Depcz je, zabijaj, rób wszystko, żeby tu nie wchodziły.
Drzwi większości pokoi, z wyjątkiem tych, które zajmowali cudzoziemcy, nigdy nie zamykano, chyba że zimą, więc mrówki i karaluchy swobodnie maszerowały przez progi. Wchodziły także przez szczeliny w ścianach i przez kraty z szerokich drewnianych desek, które wpuszczały do środka powietrze i światło. Wiedziałam jednak, co zrobić. Droga Ciocia mnie tego nauczyła. Kratownice zakleiłam papierem. Potem wzięłam z klasy kawałek kredy i narysowałam linie przed wszystkimi progami i wokół szczelin. Mrówki wyczuwały kredę i zdezorientowane zawracały i wychodziły. Karaluchy były odważniej sze. Przechodziły przez kredę, a pył wchodził pod ich pancerze do stawów. Na drugi dzień leżały na grzbietach z nogami w powietrzu, zaduszone na śmierć.
Tego tygodnia Siostra Yu nie ganiła mnie. Otrzymałam natomiast nagrodę za Nadzwyczajne Oczyszczanie – dwie wolne godziny, w których mogłam robić, co mi się podoba, o ile nie będzie to nic złego. W zatłoczonym sierocińcu nigdy nie było miejsca na samotność. Postanowiłam zatem spędzić dwie darowane godziny sama. Przez długi czas nie czytałam stronic, które przed śmiercią zapisała Droga Ciocia. Powstrzymywałam się przed tym, ponieważ wiedziałam, że jeśli ujrzę jej pismo, rozpłaczę się i Siostra Yu skarci mnie za rozczulanie się nad sobą w obecności Małej Ding czy innych młodszych dziewcząt. W niedzielne popołudnie znalazłam opuszczony składzik zalatujący stęchlizną i pełen małych posążków. Usiadłam na podłodze, opierając się o ścianę przy oknie. Rozwinęłam niebieski materiał, w który zapakowane były stronice. I pierwszy raz spostrzegłam, że Droga Ciocia wszyła w ten materiał małą kieszonkę.
W kieszeni spoczywały dwie zupełnie niezwykłe rzeczy. Pierwszą była kość wróżebna, którą mi pokazała, gdy byłam mała, mówiąc, że dostanę ją, kiedy nauczę się pamiętać. Kiedyś należała do niej, a przedtem do jej ojca. Przycisnęłam kość do serca. A potem wydobyłam drugi przedmiot. Była to mała fotografia młodej kobiety w haftowanym czepku i ocieplanym zimowym kaftanie z kołnierzem sięgającym jej policzków. Uniosłam zdjęcie do światła. Czy to… Rzeczywiście, na fotografii była Droga Ciocia, zanim poparzyła sobie twarz. Miała rozmarzone oczy, zdradzające odwagę, wygięte ku górze brwi i usta – o pełnych i wydętych wargach i gładkiej skórze. Była piękna, ale nie wyglądała tak, jak ją pamiętałam. Było mi przykro, że na zdjęciu nie ma jej poparzonej twarzy. Im uważniej się jednak przyglądałam, tym bardziej wydawała mi się znajoma. I wtedy zrozumiałam: jej twarz, jej nadzieja, wiedza i smutek – były moje. Zaczęłam płakać i płakałam, zalewając serce łzami radości i żalu nad sobą.
Raz na tydzień panna Grutoff i żona kucharza jechały na stację kolejową odebrać paczki i pocztę. Czasem przychodziły listy od przyjaciółek z innych szkół, prowadzonych przez misjonarki w Chinach, lub od naukowców z Pekińskiej Szkoły Medycznej. Innym razem listy z zobowiązaniami wsparcia. Te przychodziły z daleka: z San Francisco w Kalifornii, Milwaukee w Wisconsin, Elyrii w Ohio. Panna Grutoff czytała na głos listy w niedzielę w kaplicy. Pokazywała nam na globusie:
– Jesteśmy tu, a oni tu. Przesyłają wam wyrazy miłości i dużo pieniędzy.
Potem kręciła globusem, a nam kręciło się w głowie, gdy próbowałyśmy to objąć umysłem.
Zastanawiałam się: dlaczego obcy miałby kochać drugiego obcego? Matka i Ojciec byli teraz dla mnie obcy. Nie kochali mnie. Dla nich już nie istniałam. A obietnice GaoLing, że mnie odnajdzie? Czy przynajmniej próbowała? Nie sądzę.
Byłam już w sierocińcu dwa lata, kiedy pewnego popołudnia panna Grutoff wręczyła mi list. Od razu rozpoznałam charakter pisma. Było południe, a ja ogłuchłam w środku gwarnej sali. Dziewczęta siedzące najbliżej mnie domagały się głośno, żeby im przeczytać list i powiedzieć, kto go napisał. Uciekłam od nich, pilnując swojego skarbu jak wygłodniały pies. Nadal go mam, a oto, co w nim przeczytałam:
“Moja najdroższa siostro, przepraszam cię, że nie pisałam wcześniej. Nie było dnia, w którym nie myślałabym o Tobie. Ale nie mogłam pisać. Pan Wei nie chciał mi powiedzieć, dokąd cię zawiózł. Matka też nie. Wreszcie w zeszłym tygodniu usłyszałam na rynku, że w kamieniołomach na Wzgórzu Smoczej Kości znowu zaczyna się ruch, a amerykańscy i chińscy naukowcy mieszkają w starym klasztorze razem z uczennicami z sierocińca. Kiedy następnym razem spotkałam Żonę Pierwszego Brata, powiedziałam: «Ciekawe, czy LuLing poznała naukowców, skoro mieszka tak blisko nich». A ona odrzekła: «Też się zastanawiałam». I już wiedziałam.
Matka czuje się dobrze, ale narzeka, że ma tyle pracy, że jej palce są wciąż czarne. Wszyscy wciąż ciężko pracują, żeby uzupełnić zapasy tuszu, które spaliły się w pożarze. Ojciec i wujowie musieli odbudować sklep w Pekinie. Pożyczyli pieniądze i drewno od Changa trumniarza, który jest teraz właścicielem większej części interesu. Oni dostali część, kiedy wyszłam za Chang Fu Nana, czwartego syna, którego Ty miałaś poślubić.
Matka mówiła, że mamy szczęście, że Changowie w ogóle chcą jeszcze jakąś dziewczynę z naszej rodziny. Mnie się jednak nie wydaje, żebym miała szczęście. To Ty miałaś szczęście, bo nie zostałaś synową w tej rodzinie. Codziennie, z każdym kęsem przy każdym posiłku, przypominają mi o wyższości Changów nad naszą rodziną. Jesteśmy im dłużni za drewno i dług cały czas się powiększa. Za sto lat klan Liu będzie nadal pracował dla nich. Tusz nie sprzedaje się już tak dobrze i za takie ceny jak dawniej. Szczerze mówiąc, nie jest już tak dobrej jakości, bo składniki są gorsze i nie mamy już Drogiej Cioci, która rzeźbiła w pałeczkach. Żebym pamiętała o długu, nie dają mi żadnych własnych pieniędzy. Żeby kupić znaczek na ten list, musiałam wymienić na niego szpilkę do włosów.
Powinnaś także wiedzieć, że rodzina Changów wcale nie jest tak bogata, jak sądziliśmy w dzieciństwie. Większość ich fortuny pochłonęło opium. Żona jednego z synów opowiedziała mi, że wszystko się zaczęło, gdy Fu Nań był dzieckiem i wybił sobie ramię ze stawu. Jego matka zaczęła mu podawać opium. Później matka zmarła, niektórzy powiadają, że pobita na śmierć, choć Chang twierdzi, że to był wypadek, bo spadła z dachu. Chang wziął sobie nową żonę, która była przyjaciółką generała kupującego trumny za opium. Druga żona też była opętana przez nałóg. Generał powiedział Changowi, że jeśli kiedykolwiek ją skrzywdzi, to on zrobi z niego eunucha. A Chang wiedział, że tak się może stać, bo widział innych ludzi, którzy długi za opium spłacili różnymi częściami własnego ciała.
W tym nieszczęsnym domu jest wieczny krzyk i szaleństwo, ciągłe szukanie pieniędzy na więcej opium. Gdyby Fu Nań mógł mnie sprzedawać po kawałku, żeby mieć co palić, na pewno by to zrobił. Jest przekonany, że wiem, gdzie można znaleźć smocze kości. Wciąż gada, że powinnam mu powiedzieć, żebyśmy wszyscy byli bogaci. Gdybym wiedziała, sprzedałabym wszystkie kości, żeby tylko opuścić tę rodzinę. Sama bym się sprzedała. Ale gdzie miałabym pójść?