Выбрать главу

Siostro, przepraszam za cierpienie i zmartwienia, jakich ten list może Ci przysporzyć. Piszę, żebyś wiedziała, dlaczego nie mogę Cię odwiedzić i dlaczego masz szczęście, że jesteś tam, gdzie jesteś. Proszę Cię, nie odpisuj. Miałabym przez to same kłopoty. Wiem, gdzie jesteś, więc spróbuję napisać jeszcze raz. Tymczasem mam nadzieję, że jesteś zdrowa i zadowolona. Twoja siostra, Liu GaoLing".

Skończyłam czytać, trzymając list w drżącej ręce. Przypomniałam sobie, że kiedyś byłam zazdrosna o GaoLing. Teraz jej los był gorszy od mojego. Siostra Yu mówiła, że szczęście powinna dawać myśl o ludziach, których sytuacja jest znacznie gorsza od naszej. Ale nie czułam się szczęśliwa.

Jednak z czasem stałam się mniej nieszczęśliwa. Zaakceptowałam swoje życie. Być może mniej cierpiałam przez słabą pamięć. A może umacniała się we mnie siła życia. Wiedziałam tylko, że stałam się zupełnie inną dziewczyną od tej, która przyjechała do sierocińca.

Oczywiście, do tej pory zmienili się nawet bogowie w klasztorze. Z biegiem lat panna Towler zdejmowała jedną po drugiej zasłony z posągów, ponieważ materiał był potrzebny na ubrania lub kołdry. W końcu ukazały się wszystkie posągi, szydząc z panny Towler, jak twierdziła, czerwonymi twarzami, trojgiem oczu i gołymi brzuchami. Było tu mnóstwo posągów, buddyjskich i taoistycznych, ponieważ klasztor w różnych wiekach zajmowali mnisi obu tych religii, w zależności od tego, jaki generał rządził tą ziemią. Pewnego dnia przed Bożym Narodzeniem, gdy było za zimno, żeby dokądkolwiek iść, panna Grutoff postanowiła, że powinnyśmy zmienić chińskich bogów w chrześcijan. Miałyśmy ich ochrzcić za pomocą farby. Dziewczęta, które od najwcześniejszego dzieciństwa wychowywały się w sierocińcu, uważały, że to będzie świetna zabawa. Ale niektóre z uczennic przybyłych tu później nie chciały szpecić bogów, lękając się ich gniewu. Były tak przerażone, że kiedy przyciągnięto je do posągów, krzyczały z pianą na ustach, a potem padły na ziemię, jak gdyby zostały opętane. Ja się nie bałam. Sądziłam, że jeśli szanuję i chińskich bogów, i chrześcijańskiego Boga, żaden z nich nie zrobi mi krzywdy. Rozumowałam tak: Chińczycy są uprzejmi i o życiu myślą praktycznie. Chińscy bogowie rozumieją, że mieszkamy w zachodnim domu, który prowadzą Amerykanki. Gdyby bogowie mogli przemówić, na pewno także twierdziliby, że chrześcijańskie bóstwa są tu w uprzywilejowanej pozycji. Chińczycy, w przeciwieństwie do cudzoziemców, nie starają się narzucać innym swoich przekonań. Niech więc cudzoziemcy zachowują się po swojemu, choćby dziwnie, tacy już są. Dotykając pędzelkiem czerwono – złotych twarzy bogów, mówiłam:

– Przepraszam, Nefrytowy Cesarzu, wybacz mi, Pierwszy z Ośmiorga Nieśmiertelnych, robię wam tylko przebranie na wypadek, gdyby przyszli tu komuniści albo Japończycy i wybierali posągi na ognisko.

Byłam prawdziwą artystką. Niektórym bogom doklejałam brody z owczych włosów, długie włosy z makaronu, skrzydła z piór. W ten sposób Budda zmienił się w tłustego Jezusa, Bogini Miłosierdzia została Marią z szopki, Trzech Czystych, głównych bogów taoistów, stało się Trzema Królami, a Osiemnastu Luohanów Buddy przedzierzgnęło się w Dwunastu Apostołów i ich sześciu synów. Małe posągi z piekła awansowały do roli aniołów. W następnym roku panna Grutoff postanowiła, że powinnyśmy również pomalować małe rzeźby Buddy w całym klasztorze. Były ich setki.

Rok później panna Grutoff znalazła zatęchły składzik, w którym ukryłam się, żeby czytać kartki od Drogiej Cioci. Siostra Yu mówiła, że posągi, które tu stały, pochodziły z taoistycznej dioramy, ukazującej, co czeka człowieka w podziemnym świecie. Kilkadziesiąt figur wyglądało bardzo realistycznie i przerażająco. Jedna przedstawiała klęczącego człowieka, którego wnętrznościami pożywiały się rogate zwierzęta. Trzy postaci wisiały nadziane na pal jak świnie na rożen. Cztery osoby siedziały w kadzi z wrzącym olejem. Były tu także olbrzymie diabły o czerwonych twarzach i spiczastych czaszkach, które rozkazywały umarłym ruszać na bitwę. Gdy skończyłyśmy malować posągi, powstała kompletna bożonarodzeniowa szopka z małym Jezusem, Marią, Józefem i innymi, łącznie ze Świętym Mikołajem. Mimo to posągi miały nadal otwarte w okrzyku trwogi usta. Choć panna Grutoff starała się nas przekonać, większość dziewcząt nie wierzyła, że figury z szopki śpiewają “Dzisiaj w Betlejem".

Po przemalowaniu posągów nie było już więcej bożków, które można zmienić w anioły. Ja także uległam przemianie: z pomocnicy nauczyciela stałam się nauczycielką, z samotnej dziewczyny stałam się dziewczyną zakochaną w synu Nauczyciela Pana.

Zaczęło się tak:

Co roku przed Nowym Rokiem uczennice malowały na transparentach wiersze na szczęście na świąteczny jarmark w Ustach Góry. Tak więc pewnego dnia z Nauczycielem Panem malowaliśmy w klasie długie pasy czerwonego papieru, które leżały na stołach i na podłodze.

Jak zwykle przyjechał na rowerze Kai Jing, żeby zabrać ojca do ich pokoi. Ziemia na Wzgórzu Smoczej Kości była zamarznięta na kość, Kai Jing spędzał więc czas głównie na sporządzaniu wykresów, obliczeń i pisaniu raportów na temat miejsc, w których znaleziono kości. Tego dnia Kai Jing przyjechał za wcześnie i Nauczyciel Pan nie był jeszcze gotów do wyjścia. Kai Jing zaproponował więc, że pomoże nam malować transparenty. Stanął obok mnie, przy moim stoliku. Ucieszyłam się z dodatkowych rąk do pracy.

Ale po chwili zauważyłam, co robi. Jakikolwiek znak albo cyfrę malowałam, robił dokładnie to samo. Kiedy pisałam “fortuna", on także pisał “fortuna". Gdy rysowałam “obfitość", on rysował “obfitość". Kiedy malowałam “wszystko, czego sobie życzycie", malował to samo, linia w linię. Pisał prawie w takim samym rytmie, wyglądaliśmy więc jak dwoje ludzi w tańcu. Tak się zaczęła nasza miłość, od takich samych łuków, takich samych kropek, takiego samego uniesienia pędzelka, gdy jednocześnie nabieraliśmy tchu.

Kilka dni później razem z uczennicami niosłam transparenty na targ. Towarzyszył mi Kai Jing, idąc obok i cicho do mnie mówiąc. W ręku trzymał książeczkę z malowanymi pędzelkiem obrazkami na morwowym papierze. Tytuł na okładce brzmiał “Cztery przejawy piękna".

– Chciałabyś wiedzieć, co jest w środku? – zapytał.

Skinęłam głową. Każdy, kto podsłuchiwałby naszą rozmowę, pomyślałby, że mówimy o lekcjach w szkole. Ale w istocie Kai Jing mówił o miłości.

Odwrócił stronicę.

– W każdej formie piękna są cztery poziomy zdolności. Tak jest w malowaniu, kaligrafii, literaturze, muzyce, tańcu. Pierwszy poziom to Biegły.

Patrzyliśmy oboje na umieszczone na jednej stronicy dwa identyczne obrazki, przedstawiające bambusowy gaj, typowe i bardzo udane, realistyczne, z ciekawymi szczegółami w postaci podwójnych linii, dobrze oddające silę i długowieczność lasu.

– Biegłość – ciągnął – to umiejętność rysowania tej samej rzeczy taką samą kreską, z taką samą siłą, w takim samym rytmie i z taką samą wiernością. Taki rodzaj piękna jest jednak zwykły. Drugi poziom – mówił dalej Kai Jing – to Doskonały. – Spojrzeliśmy na następny obrazek, na którym było kilka bambusowych źdźbeł. – Coś więcej niż zwykła wprawa – rzekł. – Piękno tego malunku jest wyjątkowe. Mimo że jest prostszy, z mniej widoczną łodygą i o bardziej zaznaczonych liściach. Oddaje siłę i osamotnienie. Gorszy malarz potrafiłby uchwycić tylko jedną z tych cech, ale nie obie naraz.

Odwrócił stronę. Tym razem ukazało się pojedyncze źdźbło bambusa.

– Trzeci poziom to Boski – powiedział. – Tu liście są cieniem poruszanym przez niewidzialny wiatr, a źdźbło istnieje przede wszystkim dzięki sugestii, że czegoś brakuje. A jednak cienie są bardziej żywe niż prawdziwe liście, które przysłoniły światło. Widz nie potrafiłby znaleźć słów, by opisać, jak to się dzieje. Mimo usilnych starań ten sam malarz nie byłby w stanie jeszcze raz uchwycić nastroju tego obrazu, tylko cień cienia.