I tak zrobiła. Pojechała do Nieśmiertelnego Serca, gdzie dowiedziała się, że Fu Nań nikomu nie powiedział o liście. Miesiąc później GaoLing wróciła do szkoły jako pomocnica Siostry Yu.
– Matka i Ojciec wiedzieli tylko tyle, ile powiedzieli im Changowie – opowiadała. – “Ten twój mąż – mówił Ojciec. – Myślałem, że tylko się przechwala, a tak naprawdę brakuje mu odwagi. I nagle dowiedzieliśmy się, że poszedł do wojska – nawet nie czekał, aż go zmuszą".
– Powiedziałam też Matce i Ojcu, że wpadłam na ciebie na stacji kolejowej w Ustach Góry – mówiła GaoLing. – Chwaliłam cię, że jesteś intelektualistką, że pracujesz razem z naukowcami i niedługo wyjdziesz za jednego z nich.
Cieszyłam się, że im to powiedziała.
– Było im przykro, że tak mnie potraktowali?
– Ha! Byli dumni – odparła GaoLing. – Matka powiedziała: “Zawsze wiedziałam, że słusznie postąpiliśmy. Masz teraz dowód".
Rosa zmieniła się w szron i zimą mieliśmy dwa śluby, amerykański i chiński. Na amerykański panna Grutoff dała mi długą białą suknię, którą uszyła na swój własny ślub, ale nigdy nie miała jej na sobie. Jej ukochany zginął na wielkiej wojnie, więc suknia była pechowa. Ale dając mi ją, panna Grutoff miała w oczach łzy szczęścia, jak więc mogłam jej odmówić? Na chińskie przyjęcie miałam się ubrać w czerwoną spódnicę i zarzucić wyhaftowany przez GaoLing szal na głowę.
GaoLing powiedziała Matce i Ojcu, że wychodzę za mąż, więc zaprosiłam ich przez grzeczność. Miałam nadzieję, że nie przyjadą, usprawiedliwiając się niebezpieczeństwami wojny. Jednak przyjechali, razem z ciotkami, wujami, starszymi i młodszymi kuzynami, bratankami i bratanicami. Nikt nie mówił o wstydzie z powodu, o którym wszyscy wiedzieliśmy. Było mi bardzo niezręcznie. Przedstawiłam Matkę i Ojca jako ciotkę i wuja, co mogłoby być prawdą, gdybym nie była nieślubnym dzieckiem bez prawa do posiadania rodziny. Prawie wszyscy w szkole zachowywali się wobec nich uprzejmie. Siostra Yu natomiast posyłała im krytyczne spojrzenia. Mruknęła do GaoLing na tyle głośno, żeby Matka słyszała:
– Wyrzucili ją, a teraz napychają sobie gęby przy jej stole.
Przez cały dzień czułam się zagubiona – byłam szczęśliwie zakochana, zła na krewnych, a jednak zadowolona, że tu są. Niepokoiłam się jednak białą suknią, uważając ją za znak, że moje szczęście nie potrwa długo.
Na przyjęciu zjawiło się tylko dwóch naukowców, Dong i Chao. Z powodu wojny praca w kamieniołomach przestała być bezpieczna. Większość naukowców uciekła do Pekinu, zostawiając wszystko z wyjątkiem reliktów przeszłości. Zostało tylko dwudziestu sześciu miejscowych, wśród nich Kai Jing, Dong i Chao, którzy także mieszkali na terenie byłego klasztoru. Kai Jing doszedł do wniosku, że ktoś musi pilnować kamieniołomu. A gdyby Japończycy postanowili wysadzić wzgórze? Albo komuniści chcieli wykorzystać kamieniołom jako okop dla broni maszynowej?
– Gdyby nawet zrobili sobie tam latrynę – powiedziałam mu – jak ich powstrzymasz?
Nie starałam się go przekonać, że również powinniśmy uciekać do Pekinu. Wiedziałam, że nigdy nie opuści starego ojca, a ten nigdy nie opuści szkoły i dziewcząt z sierocińca. Nie chciałam jednak, żeby mój mąż szedł do kamieniołomów jako bohater, a wracał jako męczennik. Tyle było niepewności. Tylu już odeszło. Wielu z nas sądziło, że zostaliśmy porzuceni. Dlatego przyjęcie weselne przypominało trochę świętowanie smutnego zwycięstwa.
Po przyjęciu uczennice i przyjaciele zanieśli nas do sypialni. Był to ten sam składzik, w którym miała miejsce katastrofa naszej pierwszej nocy z Kai Jingiem. Teraz jednak pokój był czysty: nie było szczurów, uryny ani słomy. Tydzień wcześniej uczennice pomalowały ściany na żółto, a belki na czerwono. Przesunęły też posągi na bok. Żeby Trzej Królowie na nas nie patrzyli, zrobiłam parawan z materiału i sznurów. W naszą noc poślubną uczennice przez wiele godzin siedziały pod naszymi drzwiami, żartując i przekomarzając się, śmiejąc się i odpalając petardy. W końcu zmęczyły się i odeszły. Po raz pierwszy Kai Jing i ja zostaliśmy sami jako mąż i żona. Tej nocy nic nie było zakazane i radość przychodziła nam bez wysiłku.
Następnego dnia mieliśmy odwiedzić domy teściów. Poszliśmy więc do dwóch pokoi na końcu korytarza, gdzie mieszkał Nauczyciel Pan. Kłaniałam się i podawałam mu herbatę, tytułując go “Baba". Wszyscy śmialiśmy się z tego ceremoniału. Potem Kai Jing i ja poszliśmy do ołtarza, który zrobiłam z oprawionego w ramki zdjęcia Drogiej Cioci. Nalaliśmy dla niej herbaty, zapaliliśmy kadzidełko, a Kai Jing tytułował ją “Mama" i przyrzekał, że zaopiekuje się całą moją rodziną, łącznie z moimi przodkami.
– Teraz i ja jestem twoją rodziną – powiedział.
Naraz poczułam tchnienie zimnego oddechu na szyi. Dlaczego? Pomyślałam o swoim przodku, który zginął w Małpiej Szczęce. Czy to była przyczyna? Przypomniałam sobie kości, które nie wróciły na swoje miejsce. Co to wspomnienie mogło oznaczać?
– Nie istnieje coś takiego jak klątwa – powiedział później Kai Jing. – To tylko zabobony, a zabobon to zupełnie niepotrzebny lęk. Jedyne klątwy to zgryzoty, których nie potrafisz się pozbyć.
– Powiedziała mi o tym Droga Ciocia, a była mądra.
– Była samoukiem i mogła poznać tylko stare koncepcje. Nie miała sposobności poznać nauki, iść na uniwersytet tak jak ja.
– Dlaczego więc zginął mój ojciec? Dlaczego zginęła Droga Ciocia?
– Twój ojciec zginął w wypadku. Droga Ciocia sama odebrała sobie życie. Przecież mówiłaś.
– Ale dlaczego niebo dopuściło do tych wydarzeń?
– To nie sprawa nieba. Nie ma przyczyny.
Kochałam męża, więc starałam się przestrzegać nowych reguł: nie ma klątw, nie ma pecha, nie ma też szczęśliwych zdarzeń. Kiedy martwiłam się ciemnymi chmurami, mówiłam sobie, że nie ma przyczyny. Gdy wiatr i woda odmieniały różne miejsca, starałam się przekonać samą siebie, że to także nie ma przyczyny. Przez jakiś czas żyłam w szczęściu, nie trapiąc się zbyt licznymi zgryzotami.
Co wieczór po kolacji odwiedzałam z Kai Jingiem jego ojca. Uwielbiałam siedzieć w tych pokojach ze świadomością, że to także mój rodzinny dom. Umeblowanie było proste, stare i autentyczne, a wszystko miało swoje miejsce i przeznaczenie. Pod zachodnią ścianą Nauczyciel Pan postawił wyściełaną ławkę, która służyła mu za łóżko, nad nią zawiesił zaś trzy zwoje z kaligrafią. Na każdym było ze sto znaków namalowanych jak gdyby na jednym oddechu, dzięki natchnieniu. Pod oknem wychodzącym na południe w sezonie stał wazon kwiatów, kolorowy, jasny punkt, na którym zatrzymywało się oko. Przy ścianie od wschodu stało proste biurko i krzesło z ciemnego polerowanego drewna, tworząc dobre miejsce do myślenia. Na biurku znajdowały się cenne dla uczonego przedmioty, ułożone jak na obrazie z martwą naturą: szkatułka z lakierowanej skóry, stojaki na pędzelki z kości słoniowej i kamień do rozcierania tuszu z duan, najlepszy rodzaj kamienia, najcenniejsza rzecz, jaką posiadał, dar od starego misjonarza, który go uczył w dzieciństwie.
Któregoś wieczoru Nauczyciel Pan podarował mi kamień z duan. Miałam zaprotestować, ale zdałam sobie sprawę, że jest teraz moim ojcem i mogę z radością przyjąć taki prezent. Trzymałam w ręku okrągły kształt duan, wodząc palcami po gładkiej powierzchni. Podziwiałam ten kamień od dnia, w którym pierwszy raz przyszłam do szkoły jako jego pomocnica. Przyniósł go kiedyś do klasy, żeby pokazać uczennicom.
– Gdy rozciera się tusz kamieniem, zmienia się jego charakter, z nieugiętego w uległy, z pojedynczej twardej formy powstaje wiele ulotnych form. Ale kiedy naniesiecie tusz na papier, znów staje się bezwzględny. Nie możecie go już zmienić. Kiedy popełnicie błąd, jedyne wyjście to wyrzucić wszystko.