Droga Ciocia mówiła kiedyś coś podobnego.
– Powinnaś myśleć o swoim charakterze. Wiedzieć, gdzie się zmieniasz, jak się zmienisz, a czego nie można zmienić.
Mówiła to, kiedy uczyłam się rozcierać tusz. Mówiła to także, gdy była na mnie zła, podczas naszych ostatnich wspólnych dni. Słysząc Nauczyciela Pana, który mówił o tym samym, przyrzekłam sobie, że się zmienię i stanę się lepszą córką.
Wiele się zmieniło i żałowałam, że Droga Ciocia nie może zobaczyć, jakie mam teraz dobre życie. Byłam nauczycielką i mężatką. Miałam męża i ojca. Byli to dobrzy ludzie, zupełnie inni niż teściowie GaoLing, Changowie. Moja nowa rodzina była szczera i uczciwa wobec innych, taka sama w domu, jak na zewnątrz. Droga Ciocia nauczyła mnie, że to bardzo ważne. Dobre maniery nie wystarczą, mówiła, to nie to samo, co dobre serce. Mimo że Dobrej Cioci nie było przy mnie już tyle lat, wciąż słyszałam jej słowa w lepszych i gorszych czasach, kiedy okazywały się ważne.
Po ataku Japończyków na Usta Góry, ilekroć słychać było dalekie odgłosy strzałów, wchodziłyśmy z GaoLing na szczyt wzgórza. Patrzyłyśmy w kierunku obłoków dymu. Zwracałyśmy uwagę, w którą stronę jadą drogami wozy i ciężarówki. GaoLing żartowała, że przynosimy nowiny szybciej niż radio, przed którym Kai Jing i panna Grutoff spędzali niemal pól dnia w nadziei, że dostaną jakąś wiadomość od naukowców, którzy wyjechali do Pekinu. Nie rozumiałam, dlaczego chcą, żeby radio do nich mówiło. Można tam było usłyszeć tylko o złych rzeczach – który port został zajęty albo że zabito prawie wszystkich w jakimś miasteczku, aby dać ludziom nauczkę, że nie wolno walczyć z Japończykami.
– Japończycy tu nie zwyciężą – mawiała wieczorami GaoLing. – Działają szybko na morzu, ale w górach są jak ryba wyrzucona na piasek. Za to nasi są jak kozice.
Co wieczór to powtarzała, żeby przekonać samą siebie, że to prawda. I przez chwilę rzeczywiście to była prawda. Japońscy żołnierze nie mogli przedostać się przez góry.
Woda nigdy nie popłynie pod górę, ale okazało się, że pieniądze to potrafią. Wszyscy handlarze z nizin przekradli się przez barykady i przywieźli swoje towary na górę, by ludzie z miasteczek na wzgórzach mogli wydać pieniądze, nim zostaną zabici. GaoLing, Kai Jing i ja chodziliśmy na drogę na zboczu góry, by kupować różne luksusowe rzeczy. Czasem napełniałam sobie całą blaszankę shaoping, pysznymi, puszystymi bułeczkami z ziarnem sezamowym, które uwielbiał Nauczyciel Pan. Innym razem kupowałam smażone fistaszki, suszone grzyby lub kandyzowany melon. Podczas wojny wielu rzeczy brakowało, więc każdy smakołyk, jaki udało się nam kupić, był pretekstem do urządzenia przyjęcia.
Wydawaliśmy je w salonie Nauczyciela Pana. Przy stole zawsze zasiadały GaoLing i Siostra Yu, a także naukowcy – Dong, starszy człowiek o łagodnym uśmiechu, i Chao wysoki i młody, z długimi włosami opadającymi na twarz Nalewałyśmy herbatę, a Nauczyciel Pan nakręcał patefon. Rozkoszując się pysznym jedzeniem, słuchaliśmy pieśni Rachmaninowa pod tytułem “Taniec orientalny". Wciąż mam przed oczyma Nauczyciela Pana, który wymachiwał ręką jak dyrygent, rozkazując niewidzialnym pianistom i wiolonczelistom grać raz delikatniej, raz energiczniej. Pod koniec przyjęcia kładł się na swojej wyściełanej ławce, zamykał oczy i wzdychał, wdzięczny za poczęstunek, wdzięczny Rachmaninowowi, synowi, synowej i przyjaciołom.
– Oto najprawdziwszy sens szczęścia – mówił nam.
Potem Kai Jing i ja szliśmy na wieczorną przechadzkę przed powrotem do naszego pokoju, wdzięczni sobie nawzajem za radość, jaka istnieje tylko między dwojgiem ludzi.
To były nasze małe rytuały. Dodawały nam otuchy, uwielbialiśmy je, tęskniliśmy za nimi, byliśmy za nie wdzięczni i długo o nich pamiętaliśmy.
Nawet w czas wojny i nędzy ludzie muszą mieć teatr i opery.
– To mowa i muzyka duszy – powiedział mi Kai Jing.
W każde niedzielne popołudnie występowały dla nas uczennice, wykazując przy tym prawdziwy entuzjazm. Szczerze mówiąc jednak, sztuka aktorska i muzyka nie były najwyższego lotu, czasem z trudem słuchało się tego i oglądało, więc sami musieliśmy być dobrymi aktorami, aby udawać, że jest to dla nas nieporównywalna z niczym przyjemność. Nauczyciel Pan wyznał mi, że równie złe sztuki wystawiano, kiedy sama byłam uczennicą i grałam w nich. To wydawało się tak dawno. Uginając się pod brzemieniem wieku, panna Towler zrobiła się prawie tak niska jak Siostra Yu. Kiedy grała na fortepianie, nosem dotykała niemal klawiszy. Nauczyciel Pan miał kataraktę i martwił się, że niedługo nie będzie już w stanie malować.
Kiedy nadeszła zima, dowiedzieliśmy się, ze wielu żołnierzy armii komunistów zapada na różne choroby i umiera, nie zdążywszy nawet wystrzelić. Japończycy mieli więcej lekarstw, cieplejsze ubrania i z każdej zajętej przez siebie wioski zabierali zapasy jedzenia. Wzgórz broniło coraz mniej oddziałów komunistów, więc Japończycy pięli się w górę krok za krokiem, a potem ścinali wszystkie drzewa, żeby nikt nie mógł się ukryć ani uciec. Byli coraz bliżej, a więc nie mogliśmy już bezpiecznie wybrać się na zbocze góry po zakupy.
Jednak Kai Jing i jego koledzy nadal chodzili do kamieniołomu, a ja szalałam z obawy.
– Nie idź – błagałam go zawsze. – Te kości tkwią tam od miliona lat. Mogą jeszcze zaczekać do końca wojny.
Kamieniołom był jedynym przedmiotem naszych kłótni i czasem, gdy sobie o tym przypominam, mam wrażenie, że powinnam kłócić się jeszcze zajadlej, kłócić się do skutku, aż przestałby tam chodzić. A potem myślę, nie, powinnam kłócić się mniej albo w ogóle. Wówczas w jego ostatnich wspomnieniach nie byłabym zrzędliwą żoną.
Kiedy Kai Jing nie był w kamieniołomach, uczył dziewczęta z mojej klasy geologii. Opowiadał im o starożytnej ziemi i starożytnym człowieku. Ja też słuchałam. Na tablicy rysował lodowe powodzie i ogniste wybuchy spod powierzchni ziemi, rysował czaszkę Człowieka z Pekinu tłumacząc, czym się ona różni od czaszki małpy – ma wyższe czoło i może zmieścić większy mózg. Jeśli przysłuchiwała się panna Towler lub panna Grutoff, Kai Jing nie rysował małpy i nie mówił o wiekach ziemi. Wiedział, że jego pojęcie o dawnym i wiecznym życiu odbiega od ich rozumienia świata.
Pewnego dnia Kai Jing opowiedział dziewczętom, jak to się stało, że ludzie zaczęli się różnić od małp.
– Prehistoryczny Człowiek z Pekinu umiał stać i chodzić na dwu nogach. Widać to w uformowaniu jego kości i śladach, jakie pozostawiał na błocie. Używał narzędzi. Stwierdziliśmy to, oglądając jego kości i kamienie, którym nadał taki kształt, żeby mogły ciąć i rozbijać. Człowiek z Pekinu prawdopodobnie zaczai też wymawiać słowa. W każdym razie jego mózg był w stanie stworzyć język.
– Jakie słowa? – spytała jedna z dziewczynek. – Chińskie?
– Nie mamy pewności – rzekł Kai Jing – bo wypowiedziane słowa nie mogą przetrwać. W tamtych czasach nie
istniało pismo. Pisać zaczęto dopiero kilka tysięcy lat temu. Jeżeli jednak mówili jakimś językiem, to musiał to być dawny język, który prawdopodobnie istniał tylko wtedy. Możemy jedynie przypuszczać, co Człowiek z Pekinu próbował powiedzieć. Pomyślcie, jakie mógł mieć potrzeby. Co musi mówić człowiek? Do kogo musi mówić, do jakiego mężczyzny, kobiety i dziecka? Jak sądzicie, jaki był pierwszy dźwięk, który stał się słowem i zyskał znaczenie?
– Chyba każdy powinien modlić się do Boga – powiedziała inna dziewczynka. – Powinien dziękować wszystkim, którzy są dla niego dobrzy.
Tej nocy, kiedy Kai Jing już spał, rozmyślałam o tych pytaniach. Wyobrażałam sobie dwoje ludzi, którzy nie znają słów i nie potrafią ze sobą rozmawiać. Wyobrażałam sobie potrzebę mowy w różnych sytuacjach. Kolor nieba oznaczający “burzę". Zapach ognia, który oznacza “uciekać". Odgłos tygrysa gotującego się do ataku. Kto się przejmował takimi rzeczami?