– Doprawdy?
– Widzi pani? Już się pani śmieje.
– Wygrał pan – odparła, opierając czubek głowy na złożonym kocu. – Niech pan dźwiga.
Jeszcze w pierwszym tygodniu Wendy zrezygnowała z jogi i przesiadła się na jakiś domowy przyrząd do ćwiczeń, przypominający rikszę wyposażoną w wiosła. Ruth chodziła na zajęcia trzy razy w tygodniu. Znalazła taką formę ćwiczeń, która ją relaksowała. Szczególnie podobała się jej zasada koncentracji, myślenia o niczym z wyjątkiem oddechu. Polubiła też Arta, mężczyznę z brodą. Był miły i zabawny. Zaczęli chodzić po zajęciach do kafejki za rogiem.
Pewnego dnia przy bezkofeinowym cappuccino dowiedziała się, że Art wychował się w Nowym Jorku i zrobił doktorat z językoznawstwa na Uniwersytecie Berkeley.
– W ilu językach mówisz? – zapytała.
– Właściwie nie jestem poliglotą – odrzekł. – Większość lingwistów, których znam, też nie jest. Na Berkeley specjalizowałem się w amerykańskim języku migowym. Teraz pracuję w ośrodku głuchych na Uniwersytecie San Francisco.
– Zostałeś ekspertem od ciszy? – zażartowała.
– Nie jestem ekspertem od niczego. Ale podoba mi się język w każdej postaci – dźwięki i słowa, wyraz twarzy, gesty rąk, postawa, rytm ciała – wszystko, co ludzie chcą wyrazić, niekoniecznie słowami. Zawsze podobała mi się siła słów.
– A jakie jest twoje ulubione słowo?
– Doskonałe pytanie. – Zamilkł, gładząc w zamyśleniu brodę.
Ruth poczuła dreszczyk emocji. Szukał zapewne jakiegoś wielosylabowego słowa, znanego tylko wtajemniczonym, które można znaleźć jedynie w wielkim słowniku oksfordzkim.
– Opar – powiedział w końcu.
– Opar? – Ruth pomyślała o przejmującym chłodzie, mgle i duchach samobójców. Ona na pewno nie wybrałaby takiego słowa.
– Przemawia do wszystkich zmysłów – wyjaśnił. – Może nie być przezroczysty, ale nie ma stałej formy. Można go poczuć, ale nie ma trwałego kształtu. Może być gorący albo zimny. Niektóre opary mają okropny zapach, inne wspaniały. Niektóre są niebezpieczne, inne nieszkodliwe. Niektóre są jaśniejsze od innych, na przykład płonącej rtęci i sodu. Opar może człowiekowi wejść przez nos i przeniknąć do płuc. A brzmienie tego słowa, układ warg i języka – oparrrr – doskonale pasuje do jego znaczenia.
– Rzeczywiście – zgodziła się Ruth. – Oparrrr – powtórzyła, rozkoszując się wibrowaniem języka.
– I jeszcze prężność oparu – pary wodnej – ciągnął Art.
– Kiedy osiąga stopień równowagi między dwoma stanami, sto stopni Celsjusza. – Ruth skinęła głową, posyłając mu inteligentne w jej mniemaniu spojrzenie, które miało sugerować skupienie. Czuła się głupia i niedouczona. – Raz masz wodę – mówił Art, wykonując rękami faliste ruchy. – Ale pod wpływem ciśnienia temperatury woda zmienia się w parę. – Jego palce gwałtownie zatrzepotały.
Ruth energicznie kiwała głową. Woda zmienia się w parę, to mniej więcej rozumiała. Matka opowiadała jej o ogniu i wodzie, które łącząc się, tworzą parę, a para wygląda na niegroźną, lecz potrafi obedrzeć cię ze skóry.
– Jak jin i jang? – zaryzykowała.
– Dwoistość natury. Oczywiście, że tak.
Ruth wzruszyła ramionami. Czuła się jak oszustka.
– A ty? – spytał. – Jakie jest twoje ulubione słowo? Przybrała kretyńską minę.
– Ojej, czy ja wiem, tyle ich jest! Zaraz. “Wakacje". “Wygrana". Poza tym jeszcze “gratis". “Wyprzedaż". “Promocja". Normalnie.
Roześmiał się, kiedy mówiła, więc zrobiło jej się przyjemniej.
– Pytam serio – rzekł po chwili. – Jakie?
Serio? Zastanowiła się, co pierwsze przychodzi jej na myśl. Same banały: pokój, miłość, szczęście. Co te słowa mogłyby powiedzieć o Ruth? Że brakuje jej tych wartości? Ze nie ma wyobraźni? Wahała się, czy nie powiedzieć “onomatopeja" – dzięki temu słowu wygrała w piątej klasie konkurs ortograficzny. Ale “onomatopeja" stanowiła zlepek sylab, w ogóle nieprzypominający prostych dźwięków, jakie miała oznaczać. Trach, bum, bach.
– Jeszcze nie mam ulubionego – oświadczyła wreszcie.
– Chyba za długo żyję ze słów, żebym umiała myśleć o nich inaczej niż w kategoriach praktycznych.
– Czym się zajmujesz?
– Kiedyś zajmowałam się komunikacją zbiorową. Potem zostałam niezależnym wydawcą, a kilka lat temu zaczęłam na większą skalę współpracować przy tworzeniu książek, głównie na temat inspiracji i samodoskonalenia. Jak poprawić własne zdrowie, jak lepiej uprawiać seks, jak mieć lepszą duszę i tak dalej.
– Czyli jesteś lekarzem książek.
Ruth spodobało się to określenie. Lekarz książek. Nigdy tak nie powiedziała o sobie ani o innych. Większość ludzi nazywała ją po prostu murzynem, wykonującym pracę za kogoś.
– Tak – powiedziała do Arta. – Chyba rzeczywiście można mnie nazwać lekarzem książek. Chociaż sama uważam się za kogoś w rodzaju tłumacza, który pomaga ludziom przelać na papier ich myśli. Niektórym książkom trzeba pomóc bardziej niż innym.
– Nigdy nie chciałaś napisać własnej książki?
Zawahała się. Oczywiście, że tak. Chciała napisać powieść w stylu Jane Austen, obyczajową, o klasie wyższej, powieść, która nie będzie miała nic wspólnego z jej życiem. Wiele lat temu marzyła o pisaniu opowiadań, które stanowiłyby formę ucieczki. Mogłaby dokonać korekt we własnym życiu i stać się kimś innym. Mogłaby być gdzie indziej. W wyobraźni mogła zmienić wszystko, siebie, matkę, przeszłość. Ale z drugiej strony, myśl, że mogłaby poprawić własne życie, przerażała ją, jak gdyby posługując się tylko wyobraźnią, skazywała na potępienie wszystko, czego nie lubiła w sobie i innych. Pisanie, o czym się tylko zechce, było najniebezpieczniejszą formą wyrażania życzeń.
– Przypuszczam, że wiele osób ma ochotę napisać własną książkę – odpowiedziała. – Ale chyba lepiej idzie mi tłumaczenie tego, co mają do powiedzenia inni.
– Podoba ci się to? Daje satysfakcję?
– Tak. Na pewno. Pozostaje mi jeszcze dużo wolności na rzeczy, które chcę robić.
– Masz szczęście.
– Owszem – przytaknęła. – Jasne, że mam szczęście.
Rozmowa z nim o takich sprawach sprawiała jej przyjemność. Z Wendy gadała zwykle o tym, co ją irytuje, a nie pasjonuje. Narzekały na szerzącą się mizoginię, chamstwo i depresję swoich matek, z Artem natomiast Ruth rozmawiała po to, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie i o nim. Chciał wiedzieć, co ją inspiruje, czy istnieje różnica między jej oczekiwaniami a celami, jakie sobie w życiu wyznaczyła, między motywacją a tym, w co wierzy.
– Różnica? – zapytała.
– Pewne rzeczy robisz dla siebie – wyjaśnił. – A pewne rzeczy dla innych. Może to jedno i to samo.
Dzięki tym rozmowom Ruth uświadomiła sobie, że ma szczęście, pracując jako niezależny redaktor, lekarz książek. Odkrycie to było krzepiące.
Pewnego wieczoru, jakieś trzy tygodnie po ich pierwszym spotkaniu, zaczęli rozmawiać o bardziej osobistych sprawach.
– Naprawdę lubię mieszkać sama – usłyszała własny głos. Wcześniej przekonała samą siebie, że tak jest naprawdę.
– A jeżeli spotkasz ideał partnera?
– To ideał może mieszkać u siebie, a mnie będzie idealnie samej. Przynajmniej nie będziemy się kłócić o to, czyj włos łonowy jest na sitku odpływowym w wannie.
Art zachichotał.
– Boże! Naprawdę mieszkałaś z kimś, kto narzekał na takie rzeczy?
Ruth parsknęła wymuszonym śmiechem, wbijając wzrok w filiżankę z kawą. To ona na to narzekała.
– Mieliśmy odmienne poglądy na temat czystości – odrzekła. – Dzięki Bogu, że się nie pobraliśmy. – Poczuła, że nareszcie mówi prawdę, bo wcześniej starała się zamaskować tymi słowami ból.