Ruth miała w głowie mętlik. Jej myśli biegły gdzieś na oślep, przejmując ją lękiem.
– Dziękuję – powiedziała w końcu.
Ku zdziwieniu Ruth, matka nie miała nic przeciwko zamieszkaniu w Mira Mar. Właściwie dlaczego miałaby oponować? LuLing sądziła, że to tylko na pewien czas i za darmo. Kiedy obejrzała dom, Ruth i Art zabrali ją do pobliskiego lokaliku na lunch i żeby wysłuchać jej opinii.
– Tylu starych ludzi ma wyciek radonu – mruknęła ze zgrozą.
– Tak naprawdę nie wszyscy tam są z powodu wycieku radonu – rzekł Art.
Ruth zastanawiała się, czym skończy się ta rozmowa.
– Och. Mają inny kłopot w domu?
– Nie, nie mają kłopotów. Po prostu spodobało im się tam.
LuLing prychnęła.
– Czemu?
– Cóż, bo tak wygodniej, bo odpowiadają im warunki. Mają tam towarzystwo. W pewnym sensie przypomina to statek wycieczkowy.
Twarz LuLing wykrzywiła się w grymasie niesmaku.
– Statek wycieczkowy! GaoLing zawsze chce, żebym płynęła w rejs statkiem. Jesteś za skąpa, mówi. Ja nie skąpa! Biedna, nie mam pieniędzy, żeby wyrzucać w ocean…
Ruth miała wrażenie, że Art wszystko zepsuł. Statek wycieczkowy. Gdyby słuchał narzekań matki przez kilka ostatnich miesięcy, wiedziałby, że nie mógł znaleźć gorszego porównania.
– Kto może sobie pozwolić na statek? – gderała matka.
– Dla wielu osób mieszkanie w Dworku Mira Mar jest tańsze niż mieszkanie we własnym domu – powiedział Art. LuLing uniosła jedną brew.
– Jak tanio?
– Mniej więcej tysiąc dolarów miesięcznie.
– Tysiąc! Aj-ja! Za dużo!
– Ale w cenie jest mieszkanie, jedzenie, filmy, taniec, korzystanie z wielu usług, a telewizja kablowa jest gratis.
LuLing nie miała w domu telewizji kablowej. Często mówiła o instalacji, ale zmieniła zdanie, dowiedziawszy się, ile to kosztuje.
– Chiński program też?
– Tak. Nawet kilka. I nie płaci się podatku majątkowego.
To także zainteresowało LuLing. W rzeczywistości płaciła niski podatek majątkowy, utrzymywany na tym poziomie przez prawo stanowe, które chroniło stan posiadania ludzi starszych. Mimo to co roku, gdy dostawała zawiadomienie podatkowe, kwota wydawała jej się zawrotna.
– Nie wszystkie pokoje kosztują tysiąc miesięcznie – ciągnął Art. – Twój jest droższy, bo to apartament pierwszej kategorii z najlepszym widokiem, na najwyższym piętrze. Mamy szczęście, że dostał ci się za darmo.
– Ach, najlepszy.
– Pierwszej kategorii – podkreślił Art. – Mniejsze są tańsze… Skarbie, o jakiej sumie wspominał pan Patel?
Zaskoczył Ruth tym pytaniem. Udawała, że sobie przypomina.
– Chyba mówił siedemset pięćdziesiąt.
– Tyle dostaję z ubezpieczenia społecznego! – odrzekła z zadowoleniem LuLing.
– Pan Patel mówił też, że osoby, które mniej jedzą, mogą uzyskać zniżkę – dodał Art.
– Ja jem mniej. Nie jak Amerykanie, co zawsze biorą duże porcje.
– A więc prawdopodobnie mogłabyś się kwalifikować. Ważysz chyba mniej niż sto dwadzieścia funtów…
– Nie, Art – przerwała mu Ruth. – Patel mówił, że górna granica wynosi sto funtów.
– Ja tylko osiemdziesiąt pięć.
– W każdym razie – uciął krótko Art – ktoś taki jak ty mógłby mieszkać w apartamencie pierwszej kategorii za tyle samo, ile dostajesz co miesiąc z ubezpieczenia społecznego. To tak, jakbyś mieszkała tam za darmo.
W trakcie lunchu Ruth zauważyła, że matka dodaje w myślach DARMOWĄ telewizję kablową, WIELKIE zniżki, NAJLEPSZY apartament – wszystkie pokusy, którym nie sposób się oprzeć.
Po chwili LuLing odezwała się tryumfalnym tonem: – Pewnie GaoLing pomyśli, że mam dużo pieniędzy, żeby tam mieszkać. Jak na statek.
Świętowali siedemdziesiąte siódme urodziny cioci Gal – właściwie osiemdziesiąte drugie, gdyby wszyscy znali prawdę, ale o tym wiedziały tylko ona, LuLing i Ruth.
Rodzina Youngów zebrała się w parterowym domu GaoLing i Edmunda w Saratodze. Ciocia Gal miała na szyi hawajskie lei z jedwabnych kwiatów i była ubrana w suknię muumuu haftowaną w kwiaty hibiskusa, odpowiednią do uczty hawajskiej luau, głównego punktu przyjęcia. Wyj Edmund miał na sobie koszulę w ukulele. Oboje właśnie wrócili ze swojego dwunastego rejsu na Hawaje. LuLing, Art, Ruth i różni kuzyni siedzieli nad basenem za domem – albo na lanai, jak nazywała tę część ciocia Gal – gdzie wuj Edmund rozpalił grilla, aby upiec tyle kawałków żeberek, by wszystkich gości przyprawić o niestrawność. Nad rzeźbionymi pochodniami na gaz unosiło się ciepło, sprawiając, że powietrze wydawało się łagodne i przyjemne. Jednak dzieci nie dały się na to nabrać. Uznały, że na basen jest za zimno, więc zaimprowizowały mecz piłki nożnej na trawniku. Co kilka minut musiały wyławiać piłkę z wody siatką na długim uchwycie.
– Za dużo plusku – narzekała LuLing.
Kiedy GaoLing poszła do kuchni przygotować ostatnie przystawki, Ruth ruszyła za nią. Od dawna czekała na okazję by porozmawiać z ciotką na osobności.
– Zobacz, jak się robi herbaciane jajka – powiedziała ciocia Gal, gdy Ruth obierała ugotowane na twardo jaja. – Trzeba wziąć dwie szczypty liści czarnej herbaty. Musi być czarna, nie zielona japońska ani żadna ziołowa, jaką wy, dzieci, pijecie na różne dolegliwości. Włóż liście do gazy i mocno zawiąż. Teraz włóż ugotowane jajka do garnka razem z liśćmi herbaty, dodaj pół filiżanki sosu sojowego na dwadzieścia jajek i sześć nasion badianu – ciągnęła GaoLing. Wsypała do garnka sporą ilość soli. Swoją długowieczność musiała zawdzięczać cechom genetycznym, na pewno nie diecie. – Gotuj przez godzinę – powiedziała, stawiając garnek na wolnym ogniu. – Kiedy byłaś małą dziewczynką, uwielbiałaś takie jajka. Nazywaliśmy je jajkami na szczęście. Dlatego twoja mama i ja zawsze je robiłyśmy. To przysmak wszystkich dzieci. Ale pewnego razu zjadłaś pięć i rozchorowałaś się. Nabrudziłaś mi na kanapę. Potem mówiłaś, żadnych jajek, już nigdy więcej. Rok później nie chciałaś ich jeść. Ale potem jajka znowu były pyszne, mniam – mniam.
Ruth w ogóle tego nie pamiętała. Zastanawiała się, czy GaoLing nie myli jej ze swoją córką. Czyżby ciotka też zaczynała cierpieć na demencję?
Ciocia Gal wyciągnęła z lodówki miseczkę sparzonego selera, pokrojonego w paski. Nie zawracając sobie głowy odmierzaniem, skropiła seler olejem sezamowym i sosem sojowym, cały czas mówiąc, jak gdyby występowała w telewizyjnym programie kulinarnym.
– Tak sobie myślałam, że kiedyś mogę napisać książkę. Mam nawet tytuł: “Kulinarna droga do Chin" – jak sądzisz, dobry? Proste przepisy. Może pomogłabyś mi napisać, gdybyś miała chwilkę. Oczywiście, większość słów mam w głowie, tutaj. Chcę tylko, żeby ktoś je spisał. Zapłaciłabym ci, nie ma znaczenia, że jestem twoją ciocią.
Ruth nie miała ochoty kontynuować tego wątku.
– Robiłaś takie same jajka, kiedy mieszkałaś z mamą w sierocińcu?
GaoLing przestała mieszać. Uniosła głowę.
– Ach, matka mówiła ci o tym domu? – Spróbowała kawałek selera i dodała więcej sosu sojowego. – Przedtem nie chciała nikomu mówić, dlaczego poszła do szkoły w sierocińcu. – GaoLing umilkła, zaciskając usta, jak gdyby wyjawiła za dużo.
– Masz na myśli to, że jej matką była Droga Ciocia? GaoLing cmoknęła.