Ciężkie od deszczu chmury, przesuwające się nad wierzchołkami świerków, nabrały już ciemnej barwy wieczoru, kiedy zajął się ostatnim skrawkiem ziemi pomiędzy skałami. Chciał ten kawałeczek też włączyć do pola, bo zapowiadał się nieźle; nie rosło na nim zbyt wiele trawy.
Pług napotkał miękką przeszkodę.
Andreas cofnął się o krok i spróbował raz jeszcze.
Nie, najwyraźniej coś stawiało opór. Nie kamień ani też korzeń drzewa, to musiało być bardziej miękkie.
Andreas pochylił się i odsunął na bok kawałek darni, który poddał się łatwo, jak gdyby niedawno został położony.
Pod spodem zamajaczyło coś przypominającego tkaninę. Ciemne grube płótno.
Odsunął jeszcze jeden kawałek darni i zobaczył wyszczerzone w makabrycznym uśmiechu zęby w na wpół zgniłej twarzy.
Odskoczył gwałtownie, czując, że cała krew odpływa mu od serca. Błyskawicznie wyciągnął pług z ziemi, przeniósł nad straszliwym znaleziskiem i popędził konia. Kiedy znalazł się na skraju trójkątnego poletka, odczepił pług, skoczył na nie osiodłanego konia i pognał do domu.
Doskonale pojmował; że czymkolwiek było jego odkrycie, to na pewno nie był to poświęcony grób. Nie poświęcony także. Czasami grzeszników grzebano poza murami cmentarza, ale ostatnio nie wydarzył się żaden wypadek, od dłuższego czasu nie grasowała też żadna zaraza. Było oczywiste, że kryje się za tym ponura tajemnica.
Dalej nie chciał posunąć się nawet w myślach, dopóki nie sprowadzi kogoś na pomoc. Jaka szkoda, że asesor Dag Meiden już nie żyje! Będzie teraz musiał zwrócić się do wójta, a ten niestety nie należał do najsympatyczniejszych.
Ale Kaleb zna się na przepisach i prawie. Tak, pośle także po Kaleba.
Ta myśl nieco go uspokoiła.
Z dworu dostrzeżono, że Andreas pędzi na koniu jak szalony, i pospieszono mu na spotkanie. Dziad Are, ojciec ojca, mimo sześćdziesięciu ośmiu lat wciąż trzymający się prosto jak młody chłopak, ojciec Brand, spokojny i po-godny, z włosami gdzieniegdzie naznaczonymi już siwizną, i kochana matka Matylda, zawsze korpulentna, wcale nie szczuplejąca z wiekiem…
Kiedy zeskakiwał z konia, otoczyli go, mocno poruszeni.
– Ależ, Andreasie – odezwał się Brand. – Straszliwie pobladłeś. Co się stało?
– Znalazłem zabitego człowieka na polu, tam na górze. Najlepiej będzie, jeśli od razu wezwiemy wójta, by nie mógł nam zarzucić najmniejszej zwłoki.
– Co ty mówisz, chłopcze? Zaraz poślę parobka.
Wójt mieszkał w sąsiedniej, ale niezbyt daleko położonej wiosce. Trzeba było tylko dostać się na drugą stronę wzgórza.
– Sprowadźcie także Kaleba – powiedział Andreas.
– Dobrze, tak zrobimy.
Niebawem cały dwór wiedział już o wszystkim i ludzie małymi grupkami zaczęli podążać ku leśnemu poletku. Niektórzy zaciekawieni, inni z postanowieniem, że choć nie będą patrzeć na zwłoki, to i tak muszą być świadkami wydarzeń. Gospodarze z Lipowej Alei bardzo się spieszyli, żeby dotrzeć na polanę przed wszystkimi i dopilnować porządku.
Andreas zatrzymał napierającą gromadę na skraju lasu.
– Nie wchodźcie na polanę, bo możecie zadeptać ślady, a wtedy będziecie mieć wójta na karku! – wołał. – Jeżeli już koniecznie musicie to zobaczyć, stańcie na skałach!
Brand i Are przyglądali się zwłokom.
– Och – odezwał się Brand. – Teraz pojmuję, że to mógł być dla ciebie szok, Andreasie.
Andreas odparł w zamyśleniu:
– Spójrzcie na kawałki darni! Jak starannie je poukładano! To zostało zrobione tej wiosny.
Ludzie ze dworu dotarli już na miejsce i przypatrywali się znalezisku z przerażeniem, ale i z niezdrowym podnieceniem. Niektórzy szybko odchodzili, bladozieloni na twarzach.
– Kto to może być, jak sądzicie? – zapytał stajenny.
– Wydaje się, że to kobieta – odparł Andreas. – Czy nikt z naszej parafii nie zaginął?
Nikt o nikim takim nie słyszał.
Are nadal wpatrywał się w trawę, ostrożnie stąpając po kępkach.
– Spójrzcie – powiedział cicho, a wszyscy przysłuchiwali się w napięciu. – Czy widzicie, że trawa podzielona jest na kwadraty? Każdy z nich musi stanowić odłożony na miejsce kawałek darni, prawda?
Pokiwali głowami. Nietrudno było to zrozumieć.
– Wyraźnie widać, że to zostało zrobione w tym roku. Ale popatrzcie jeszcze tam!
Oczy wszystkich skierowały się na miejsce, które wskazywał. Koło zwłok wyraźnie rysowały się kolejne czworokąty.
– Czy ktoś mógłby podnieść darń? – zapytał Are.
Nie było chętnego, nikt się nawet nie poruszył.
Jeden ze stojących bliżej lasu mężczyzn gwałtownie zamachał rękami.
– Tutaj także są ślady kwadratów, gospodarzu!
Are i Brand podeszli bliżej. Mężczyzna miał rację. Jeszcze w kilku miejscach widać było słabe ślady czworokątów w długim szeregu.
– Sądzę, że poczekamy na wójta – zdecydował Are. – Czy ktoś może sprowadzić Mattiasa?
Wszyscy wiedzieli, że chodzi o doktora Meidena. Natychmiast pobiegły po niego dwie służące, zadowolone, że nie będą świadkami dalszych przerażających odkryć.
– Przywołajcie też pastora – zawołał za nimi Brand. Ta decyzja nie wywołała entuzjazmu zebranych, ale Brand wyjaśnił: – Musimy poświęcić to miejsce, zanim zdobędzie nad nami władzę jakiś zły duch.
Wtedy wiele kobiet nagle przypomniało sobie, że jedzenie przypala się w garnkach, że krowy czekają, że one same mają coś do zrobienia… Zniknęło także paru mężczyzn.
Pierwszy nadszedł Mattias. Jak zawsze miły, o łagodnym spojrzeniu, podziałał na wszystkich niby środek kojący. Nie chciał niczego dotykać, dopóki wójt nie powie swego, ale potwierdził domysły innych. Kobieta, nie całkiem młoda, jako że można było dojrzeć kilka pasm siwych włosów, w eleganckim ubraniu z najlepszego sukna.
Uczynił natomiast to, przed czym wzbraniali się inni. Uniósł kolejny kawałek darni.
Kiedy to zrobił, większość zebranych ukryła twarze w dłoniach, ale po chwili coraz więcej osób zaczęło zerkać przez szpary między palcami.
Było tak, jak przypuszczali – jeszcze jeden trup. Kobieta; zmarła całkiem niedawno. Mrówki i inne stworzenia w popłochu uciekały z prawie nie naruszonej twarzy.
Ta kobieta była nieco młodsza, mogła mieć około trzydziestu pięciu lat. Nie była ładna, ale jej włosy nadal układały się w eleganckie fale.
Nikt nie powiedział ani słowa. Oczy wszystkich kierowały się tylko powoli ku dwóm ostatnim czworokątom odznaczającym się na trawie.
– Nie – orzekł Brand. – Trzeba coś zostawić wójtowi.
Przybyli już ludzie z Grastensholm. A na górze, na skraju lasu, ćwierć mili stąd, ci, którzy stali wysoko na kamieniach, mogli dostrzec samotną postać kobiety. Tkwiła nieruchomo, ze zdziwieniem wpatrując się w zgromadzenie.
Hycla nie było nigdzie widać.
– Ściemnia się – zauważył Are, spoglądając w niebo.
– O tej porze roku nie będzie bardzo ciemno – burknął jeden z mężczyzn.
– Nie, ale jest pochmurno. Będzie ciemniej niż zwykle.
Wójt i pastor przybyli niemal równocześnie. Ciężko oddychali, wspinając się pod górę. Za nimi, w niedużych grupkach, podążali ludzie ze wsi.
– No i co tu się dzieje? – zapytał niezadowolony wójt. Był Niemcem jak większość wójtów i źle mówił po norwesku. Natura hojnie obdarzyła go wzrostem i tuszą, ale poskąpiła rozumu. Sprawiał zdecydowanie niesympatyczne wrażenie, miał małe świńskie oczka i wielkie, obwisłe wargi. Wydawało się, że od innych ludzi spodziewa się tylko nienawiści, i odwzajemniał się tym samym. Mówiono, że jego największą namiętnością są pieniądze. Bogactwo i władza. Nie miał więc szczególnie oryginalnych zainteresowań.