Nie, sama w niczym im nie pomogę, a poza tym nigdy w życiu nie uda mi się zawrócić konia, który już raz obrał kierunek.
Ale gdybym pojechała konno, szybciej dotarłabym do domu…
Koń okazał się poczciwym stworzeniem. Wreszcie, po wielu nieudanych próbach i upadkach, wykorzystując wielki głaz Hildzie udało się go dosiąść.
Przerażona siedziała na końskim grzbiecie, trzymając się kurczowo. Jak teraz sprawić, by ruszył?
– Do domu! – powiedziała zachęcająco i lekko uderzyła go w bok piętami.
I cud nastąpił. Zwierzę ruszyło stępa. Drugi wierzchowiec szedł za nim, zmuszając jej konia do przyspieszenia tempa. Jedyne, co jej pozostało, to starać się utrzymać w siodle.
Łatwiej to było pomyśleć niż zrobić. W każdej chwili mogła spaść na trawę. Wydawało się jej, że ziemia umyka spod stóp, chociaż koń szedł spokojnym kłusem. Palce Hildy wczepiły się w grzywę, leżała pochylona do przodu w najmniej eleganckiej pozie, ze spódnicą podwiniętą wysoko za kolana, ale co tam! Niech będzie, co ma być!
Wybrała konia Mattiasa, zwierzę skierowało się więc ku Grastensholm. Drugi koń szedł w ślad za nimi.
Poobijana i oszołomiona dotarła do dworu. Na szczęście wyszli jej na spotkanie, inaczej nie miałaby pojęcia, jak zsiąść.
Przerażona, jąkając się, usiłowała im wyjaśnić, co zaszło.
Tarald w lot pojął sytuację. Natychmiast posłał parobka do Lipowej Alei i sam w największym pośpiechu zwołał z dworu wszystkich mężczyzn, jakich tylko się dało. Stawili się w komplecie, nikt nie miał nic przeciw drobnej potyczce z wójtem. Chłopak, który udał się do Lipowej Alei, miał także za zadanie poprosić Arego, by wybrał się jak najszybciej do wojewody w Akershus i stamtąd sprowadził pomoc.
Uspokoiło to Hildę. Jeśli ktoś miał wpłynąć na wojewodę, to mógł to być tylko Are z Ludzi Lodu.
Tarald ze swymi ludźmi skierował się ku wzgórzu. Wkrótce Hilda ujrzała grupę konnych, wyjeżdżających z Lipowej Alei, a zaraz potem samotnego, dostojnego jeźdźca zmierzającego na wschód.
Weszła do domu wraz z Irją. Obydwie były w równym stopniu wzburzone, ale bezradne i zlęknione. Kiedy wchodziły po schodach, Irja obejrzała się:
– Och, w domu, w Eikeby też już wiedzą. Widzisz tę gromadę? Oni kochają mojego Mattiasa. Jest przecież także jednym z nich, bardzo są z niego dumni.
Miała łzy w oczach. Hilda także, kiedy zobaczyła grupę ciągnącą za innymi.
Ogromne zgromadzenie, pomyślała. A wójt ma tylko dwóch ludzi. Ale to wiele mówiło o nastrojach panujących we wsi.
Znów stanęły jej przed oczami dwa luźne konie. Zrobiło się jej słabo ze strachu.
– Trzech na trzech – powiedziała Irja, kiedy były już w pokoju. – Czy słyszałaś wystrzały?
– Nie.
– Dzięki Bogu. Walka wręcz mogła być bardziej wyrównana. Ale bardzo niepokoją mnie te konie.
Hilda nerwowo wykręcała palce.
– Baronowo, nie mam już sił siedzieć tak biernie i wyczekiwać z niepokojem.
– Ja także. Weźmiemy konie i pojedziemy za nimi.
– Och, wspaniale! Czy zawiadomić Elistrand?
– Tak, powinnyśmy to zrobić. Wstąpimy tam po drodze.
– Ale przecież ja nie umiem jeździć konno. Teraz poganiał mnie strach. Jechałam jak bezładnie podrzucany worek z mąką.
– Nie martw się, usiądziesz za mną i wszystko będzie dobrze.
Wkrótce kobiety opuściły Elistrand. Irja, za którą siedziała Hilda, oraz Gabriella i Eli, każda na swoim koniu. Liv nie było, wyjechała powozem do chorych na odrę dzieci. Nic nie wiedziała o ostatnich wydarzeniach.
Hildzie zaimponowało poczucie wspólnoty panujące w rodzie. Uważała, że teraz po trosze już do nich należy, czuła się z nimi solidarna.
Mattias… O Boże, co się z nim stało?
Twarz Eli była kredowobiała. Niedługo miały odbyć się jej zaślubiny z Andreasem, a tu jego koń wrócił sam do domu.
Gabriella miała tam swego Kaleba. Co prawda jego koń nie przybiegł, ale czy to stanowiło jakąś gwarancję, że mężowi nic się nie stało?
A Irja jechała do swego jedynego syna.
W milczeniu wjeżdżały na wzgórze. Kiedy dotarły już na tyle blisko, by dostrzec sąsiednią wioskę, zatrzymały się.
Przed nimi leżała okolica skąpana w złotym świetle popołudniowego słońca. Dostrzegały fragmenty wijącej się lasem drogi, ale nigdzie nie było widać ludzi. Od czasu do czasu dochodziły je tylko pojedyncze wołania.
Jechały dalej, coraz bardziej zaniepokojone.
Za następnym zakrętem natknęły się na pierwszą grupę mężczyzn. Byli to trzej reprezentanci Eikeby, zostawieni na straży.
– Co się stało? – zapytała Irja.
– Nie powinnyście podjeżdżać bliżej – powiedział jeden z jej bratanków. – Wygląda na to, że wójt i jego ludzie pojmali pana Andreasa jako zakładnika i grożą, że go zabiją, jeśli ktokolwiek spróbuje się zbliżyć.
– O, Boże! – jęknęła Eli.
– A pozostali? – dopytywała się Gabriella.
– Z tego, co zrozumieliśmy, zaczęło się tak, że ludzie wójta zrzucili pana Andreasa z konia. Nasz Mattias zeskoczył, by mu pomóc, i wtedy jeden z ludzi wójta popędził ich konie, które stamtąd uciekły. Pan Kaleb strącił z siodła jednego przeciwnika, ale dwaj pozostali schwytali pana Andreasa i przystawili mu nóż do gardła. Zabrali go ze sobą i odjechali w las. Mattias próbował iść za nimi, a pan Kaleb przyjechał tu, napotkał wszystkich naszych ludzi i zorganizował pościg. Teraz rozjechali się po lesie, by uwolnić pana Andreasa. Odcięliśmy wszystkie drogi, jakie tylko się dało, ale nie wiemy, gdzie oni teraz mogą być.
– Wójt nie zdołał chyba dotrzeć do domu? – zapytała z lękiem Hilda.
– Nie, pan Kaleb dopilnował, żeby tam wysłać straże.
– Czy my nic nie możemy zrobić? – żaliła się Gabriella.
– Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli zaczekacie tutaj, wasza wielmożność.
– Upłyną godziny, zanim przybędzie ktoś z dworu wojewody – powiedziała Irja. – Jeśli w ogóle możemy na nich liczyć. Będą chyba trzymać stronę wójta.
– Nie w wypadku, gdy w grę wchodzi zabójstwo czterech kobiet – orzekła Gabriella.
– I hycla – cicho dodała Hilda.
Usiadły na skraju drogi, stąd miały dobry widok na dolinę. Widziały jednak tylko lasy i sąsiednią wieś położoną nad bystrzem rzeki. Słońce grzało je w plecy, wśród zarośli brzęczały owady, a z wierzchołków drzew od czasu do czasu rozlegał się ptasi śpiew.
Hilda siadła przy Gabrielli. Chociaż od rana nic nie jadła, nie czuła głodu.
– Brakuje nam cię w Elistrand – powiedziała Gabriella, jedyna spośród nich, w której żyłach płynęła prawdziwie błękitna krew. Córka rodu Paladinów i Meidenów z odrobiną książęcej krwi Schwarzburgów i, jako przeciwieństwo, sporym dodatkiem krwi Ludzi Lodu. Natomiast Irja, Eli i Hilda, wszystkie były bardzo prostego rodu, ale ich dzieci mogły być potomkami Ludzi Lodu. Irja miała już syna, Mattiasa Meidena. Ale pozostałe…?
– Jak się układa między tobą a Mattiasem? – zapytała Gabriella.
Hilda ocknęła się.
– Między mną a Mattiasem? – powtórzyła.
Była tak pogrążona w rozpaczy, że nigdy go już nie ujrzy, że zapomniała o tym, co ją otacza. Irja i Eli siedziały nieco dalej, zatopione w rozmowie.
– Ja… nie wiem. Naprawdę nie wiem.
– On sprawiał wrażenie bardzo tobą zainteresowanego.
– Tak. Ale są… pewne trudności.
Gabriella patrzyła na nią badawczo. Były mniej więcej w tym samym wieku, Hilda nawet o rok starsza od margrabianki.
– Zawsze podejrzewałam, że mój kuzyn ma jakieś kłopoty – stwierdziła Gabriella. – Chodzi mi o to, że żaden człowiek nie może być tak na wskroś doskonały, idealny, jak się wydaje.