Ale że włosy ma piękne, to musiała wiedzieć. Złotobrązowe, nigdy nie ścinane. Teraz, kiedy je czesała, sięgały kolan, grube, zwinięte w drobne loki nad czołem i skroniach, a dalej układające się w fale.
Myśli Hildy płynęły powolnym strumieniem…
Innym razem – och, jak wiele lat już upłynęło! – stała przypatrując się młodzieży tańczącej na leśnej polanie. W sercu czuła dojmujący ból. Gdy wracała do domu, dogonił ją jakiś chłopak. Poprosił, by usiadła z nim na mokrej od rosy trawie i porozmawiała. Hilda nie wierzyła własnym uszom. Ktoś mówił przyjaźnie – w ogóle odzywał się – do niej! Nie wyglądał szczególnie pociągająco, twarz miał pokrytą pryszczami, pomiędzy którymi rosły obrzydliwe, białe kępki włosów.
Zrobiła jednak tak, jak prosił: usiadła, by porozmawiać z nim przez chwilę. Nie potrafiła jednak znaleźć żadnych słów. Wyschły już dawno temu. Nagle poczuła rękę, obejmującą ją w pasie, i jego twarz blisko swojej. „Nic o tym nikomu nie powiesz, dobrze? – szepnął. – Bo inaczej stałbym się pośmiewiskiem całej wioski”.
Hilda zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Aż tak samotna mimo wszystko nie jestem! pomyślała.
Zerwała się i uciekła. Płakała; czuła się tak bezradna i upokorzona…
Powróciła do teraźniejszości. Wczoraj wieczorem musiało się coś wydarzyć na leśnej polanie na wzgórzu nad Lipową Aleją. Przybiegło tak wiele ludzi! Wyglądało na to, że coś tam znaleźli. I przez całą noc płonęło ognisko.
Ale to nie jej sprawa.
Ona pozostawała poza społecznością.
Kiedyś, kiedy jeszcze żyła matka, Hilda mogła spotykać się z ludźmi. Potrafiła nawet z nimi rozmawiać.
Teraz już nie, czuła się tak, jak gdyby zupełnie straciła umiejętność mówienia.
Nie odzywała się już nawet do ojca. Wiedziała, że jej obowiązkiem jest się nim opiekować, ale rzadko ze sobą rozmawiali. Jeśli miał zły humor, a tak zwykle bywała, po prostu milczała.
Zdawała sobie sprawę, że jest skończona jako człowiek, że w ten sposób niszczy samą siebie, ale jak mogła temu zaradzić? Tylko kot i pozostałe zwierzęta słyszały jej głos. Wyczuwały, ile jest w nim miłości, pomimo że pokrywała ją szorstkością. Hilda tak bardzo bała się przywiązać do czegoś lub kogoś…
Andreas nie wiedział, do jakiego stopnia poturbowany został pomocnik kata, ale czuł, że wciąż kołatały się w nim resztki życia. Chwilami z wozu dobiegał żałosny jęk.
Kiedy Andreas wjechał na maleńkie podwórko przed chatą na skraju lasu, zaskoczyła go panująca tu czystość i dobrze utrzymane zabudowania. Biednie, owszem, ale wszystko w najlepszym stanie. Nigdzie nie było widać spróchniałej belki czy deski, we wzruszająco małym ogródku za płotem rosły kwiaty, a na progu leżał kot, który wyglądał na zadowolonego ze swego domu.
Andreas zapukał.
Nikt nie odpowiedział. W środku panowała grobowa cisza.
Odczekał chwilę, po czym zawołał:
– Tu Andreas Lind z rodu Ludzi Lodu. Z Lipowej Alei. Przywiozłem Joela Nattmanna. Jest ciężko ranny.
Po chwili dobiegł go odgłos kroków drepczących po podłodze. Drzwi otworzyły się gwałtownie i kroki oddaliły się znowu.
Andreas ostrożnie pochwycił rannego, który zaraz zaczął głośno jęczeć, przeniósł do małej, ciemnej izdebki i położył na łóżku.
Słyszał, że w pomieszczeniu obok głęboko oddycha ktoś bardzo przestraszony.
Andreas miał czas, by rozejrzeć się po izbie. Wszystko było lśniąco czyste. Na kołkach wisiały części kobiecego ubrania, zrozumiał więc, że łóżko należy do dziewczyny.
– Hildo córko Joela – powiedział. – Czy chcesz, żebym położył twego ojca w komorze?
Powolutku otworzyły się drzwi. Na progu stanęła Hilda, przyciskając do twarzy chustkę tak, że spoza niej widać było tylko przerażone oczy.
Nigdy przedtem z bliska nie widział Hildy, córki hycla, zaskoczony był więc jej wyglądem.
Jest wyższa, niż sądziłem, mniej więcej tego samego wzrostu co Mattias, pomyślał. Twarz, a właściwie jej widoczny fragment, i ręce były wypielęgnowane, a ubranie świeże. Pachniało od niej czystością.
I te włosy! Loki obejmujące twarz, splecione dalej w gruby warkocz spływający po plecach. Nigdy jeszcze nie widział tak długich i gęstych włosów.
Andreas dziwił się coraz bardziej. A więc ta dziewczyna krzątała się tak dzień w dzień, dbając troskliwie o swe otoczenie, a nikt nie przychodził, by na to popatrzeć. Nie było tu nikogo być może od piętnastu lat, tylko ten gderliwy ojciec, który doprawdy nie mógł być miłym towarzyszem.
Pomimo nieśmiałości musi tkwić w tej kobiecie zadziwiająca siła, pomyślał.
– Pomóż mi go przenieść – poprosił tak przyjaźnie jak tylko umiał, rozumiał bowiem, że dziewczyna bliska jest obłędu z zawstydzenia.
Bez słowa ujęła ojca za nogi i wspólnie wnieśli go do maleńkiej komory, gdzie dla nich dwojga nie starczyło już miejsca.
Hilda ukradkiem zerkała na Andreasa. Kiedyś, dawno temu, wspięła się na wzgórze. Stała tam rozglądając się po okolicy. Jej wzrok sięgał aż do fiordu, na pola i wzniesienia, które stawały się coraz bardziej mgliście niebieskie, im dalej patrzyła. Czuła wtedy w sobie pustkę, ale i niejasną moc przyciągającą ją do szczytów, do których nigdy nie dotrze.
To samo odczuwała teraz.
„Pomóż mi go przenieść”, powiedział. Do niej! W tych słowach nie kryło się chyba nic niedobrego ani pogardliwego? „Pomóż mi go przenieść.”
Przemówił do niej.
Andreas był pierwszym przystojnym młodym mężczyzną, jakiego spotkała. Obdarzony miękkim głosem, z dwornymi manierami. Niedoświadczonej Hildzie wydał się piękny jak z obrazka. Zresztą po prawdzie Andreas Lind z Ludzi Lodu nie był niemiły dla niczyich oczu. Potężny jak jego ojciec i dziad, wysoki, o szerokiej piersi i wyrazistej, dobrotliwej twarzy wywierał korzystne wrażenie. Ciemny kolor włosów i brwi działał przyciągająco, uśmiech był ciepły i stwarzał poczucie bezpieczeństwa.
Ale Hilda w pełni zdawała sobie sprawę z tego, kim jest i gdzie jest jej miejsce.
Powiedział do niej coś o derce, która się podwinęła, i dziewczyna w poczuciu winy szybko pochyliła się nad rannym.
W tej samej chwili wszedł Mattias.
Hilda zesztywniała, sparaliżował ją strach. Znów zasłoniła twarz chustką.
– To doktor – wyjaśnił Andreas. – Mattias Meiden. Posłałem po niego, to mój krewniak.
Spuściła głowę, zawstydzona. Zdążyli jednak zauważyć, że ma piękną twarz. Nie całkiem młodziutką, ale o delikatnych, niemal klasycznych rysach. Między nią a ojcem nie było ani krztyny podobieństwa.
Mattias, który powitał ją tak uprzejmie, że aż złożyła przed nim ukłon, pochylił się nad Joelem Nattniannem. Hilda przyniosła naczynie z ciepłą wodą i czystą ściereczkę i zaczęła obmywać twarz ojca.
Od czasu do czasu rzucała gościom przerażone spojrzenie, jak gdyby spodziewała się, że zaraz spadnie na nią grad wyzwisk.
Mattias uśmiechnął się do niej przyjaźnie, a żaden uśmiech nie działał tak uspokajająco jak jego. Zauważyli, że dziewczyna nie jest już tak spięta, sprężona do obrony.
Hycel z jękiem na krótką chwilę wrócił do przytomności.
– Przestań szarpać mnie za twarz, cholerna, głupia dziewucho! – wysyczał przez rozchwiane zęby, po czym znów zamknął oczy.
Dziewczyna zagryzła usta, widząc straszliwie zmasakrowane oblicze ojca.
– Wyliże się z tego – orzekł Mattias.
Hilda popatrzyła na nich pytająco.
– To nie była jego wina – wyjaśnił Andreas, a oczy dziewczyny zwróciły się natychmiast w jego kierunku. – Chyba wiem, co się stało. Uznano, że to on winien jest tej zbrodni.