– Nie próbuj mnie straszyć! – powiedział lord Selwyn. – Będę się pilnował i nie zapomnę o upominku dla ciebie.
Ucałował ciotkę na pożegnanie i odjechał w stronę Park Lane. Teraz, kiedy już oczyścił przedpole, mógł się zająć dalszymi przygotowaniami do drogi. Wiedział, że ciotka będąca w kontakcie również z rodziną jego ojca powiadomi wszystkich, gdzie i po co wyjechał. Domyślał się, że wielu członków rodziny spodziewa się prezentów od bogatego spadkobiercy. Postanowił, że wyda panu Stevensowi polecenie, żeby przesłał wszystkim ciotkom kwiaty oraz skrzynkę szampana.
Kiedy pojawił się na Park Lane, kamerdyner zwrócił się do niego:
– Pewna dama czeka na pana, milordzie.
– Jaka dama? – zapytał.
– Lady Brambury – odrzekł Barker. – Pojawiła się pół godziny temu i powiedziała, że zaczeka aż do pańskiego powrotu.
Lord Selwyn zaniemówił z wrażenia. Zastanawiał się, czy nie powiedzieć Barkerowi, żeby przekazał przybyłej, że wróci dopiero późnym wieczorem. Potem pomyślał, że gdyby wyjechał nie powiadamiając o tym nikogo, spotkałoby się to z publicznym potępieniem.
– Wielmożna pani czeka w bawialni – wyjaśnił Barker.
Powiedziawszy to począł iść w stronę saloniku, więc lordowi Selwynowi nie pozostało nic innego, jak podążyć za nim. Barker otworzył przed nim drzwi i lord Selwyn wszedł do środka. Maisie stała przy oknie wpatrzona w zalany słońcem ogród. Zauważył, że wygląda bardzo ładnie i jak zwykle młodo, dziecinnie i niewinnie. Gdy się do niej zbliżał, jej oczy rzucały ciepłe blaski, a twarz oświetlały promienie słońca.
– Jesteś nareszcie! – zagruchała niczym turkawka.
– Tak, wróciłem! – rzekł lord Selwyn. – Lecz niestety wkrótce znów wyjeżdżam.
– Znowu? – zdziwiła się Maisie, a w jej głosie dosłyszał nutkę urazy i zasmucenia.
– Dziś w nocy wypływam do Pinangu. Mój stryjeczny dziadek umierając zostawił mi tam dom i plantację.
A zatem znów się rozstaniemy! -powiedziała Maisie, patrząc na niego.
Szybko odwróciła wzrok w sposób, który do niedawna uważał za przejaw nieśmiałości i zażenowania.
– Jak długo cię nie będzie? – zapytała po chwili.
– Nie mam pojęcia – odrzekł. – Może miesiąc, a może dłużej.
– Będzie mi ciebie… brakować.
Znów na niego spojrzała i mógłby przysiąc, że w jej oczach stanęły łzy.
– Jestem przekonany, że wiele osób z radością będzie cię zabawiać podczas mojej nieobecności! – rzekł lord Selwyn.
Mimo iż bardzo się starał, nie mógł powstrzymać nutki sarkazmu i ironii, jaka wyraźnie zabrzmiała w jego głosie.
– Ale to nie będzie to samo, co… przebywać w twoim towarzystwie – odpowiedziała Maisie.
Przez chwilę odniósł wrażenie, że pragnie mu zaproponować, żeby ją zabrał ze sobą. Na pewno się nie mylił, toteż by nie znaleźć się w niezręcznej sytuacji, musiał działać natychmiast.
Podszedł do dzwonka i zadzwonił.
– Życz mi więc szczęśliwej podróży – powiedział, stając w sporej odległości od niej – no i oczywiście szczęśliwego powrotu.
Kiedy to mówił, drzwi pokoju otworzyły się.
– Przynieś nam, Barker, butelkę szampana – powiedział lord Selwyn.
– Tak jest, milordzie.
Lord Selwyn zbliżył się nieco do Maisie, lecz pozostawał nadal w pewnej odległości.
– Zapewne nigdy jeszcze nie słyszałaś o Pinangu – powiedział. – To taka niewielka wysepka. Po drodze zatrzymam się w Kalkucie, żeby odwiedzić dawnego przyjaciela, hrabiego Mayo, który obecnie pełni funkcję wicekróla Indii.
W tej chwili drzwi się otworzyły i Barker wniósł na tacy butelkę szampana w kubełku z lodem. Nalał dwa kieliszki. Maisie nie odmówiła trunku i lord Selwyn uniósł w górę swój kieliszek.
– Wypijmy za twoją pomyślność i szczęście! – powiedział.
Maisie z trudem znalazła odpowiednie słowa.
– I za twoją podróż! – rzekła. – A zwłaszcza za szybki powrót!
Ze sposobu, w jaki na niego patrzyła, lord Selwyn domyślił się, co miała na myśli. Przyszło mu do głowy, że powinien wyjawić jej prawdę – lub przynajmniej jej część. Powiedzieć, że zamierzał odwiedzić ją wczorajszego wieczora, lecz było już zbyt późno. Że znalazł się na tyłach jej domu przy stajniach i zobaczył coś podejrzanego. Chciał zapytać, czy przypadkiem nie została okradziona, ale powstrzymał się jednak i postanowił, że taka rozmowa będzie dla niego upokarzająca, zwłaszcza gdyby się przyznał, że wie, jak spędziła wieczór.
– Dziękuję ci! – powiedział głośno. – Jestem przekonany, że twój toast przyniesie mi szczęście podczas długiej i niebezpiecznej podróży.
Spojrzał na zegarek i odstawił swój kieliszek.
– Mam nadzieję, że mi wybaczysz – rzekł – ale mam jeszcze wiele spraw do załatwienia, a czasu pozostało już mało.
– Tak… oczywiście – odrzekła Maisie. – Uważaj na siebie, pamiętaj, że w Anglii na ciebie czekają.
Wyciągnęła ręce ku niemu, lecz on zdawał się tego nie widzieć. Podszedł w stronę drzwi, a ona podążyła za nim. Przeszli razem przez hol, gdzie stał Barker i dwóch lokajów. Lord Selwyn ujął Maisie za rękę. Jej palce powiedziały mu to, czego usta powiedzieć się nie ośmieliły. Jej niebieskie oczy patrzyły na niego, lecz on unikał jej spojrzenia i patrzył w stronę oczekującego na nią powozu. Kiedy powóz odjechał, wrócił do biblioteki.
Znalazłszy się tam poczuł, że nie ma już w nim złości. Nie wprawia go już w furię fakt, że go oszukała. Czuł ulgę, że udało mu się uniknąć pułapki zastawionej przez najzręczniejszą aktorkę, z jaką kiedykolwiek się zetknął.
Jej gra była naprawdę doskonała. Gdyby nie anonimowy list, nigdy by się nie dowiedział, z jak perfidną osobą miał do czynienia.
– A wszystko to dzięki „Życzliwej” – powiedział do siebie.
I roześmiał się z niewymuszoną swobodą…
ROZDZIAŁ 3
Anona weszła z ogrodu do domu, niosąc wielki pęk orchidei, które rosły tu niemal wszędzie.
Kiedy znalazła się po raz pierwszy na Półwyspie Malajskim, nie mogła wprost nadziwić się urodzie tych kwiatów zarówno rosnących dziko, jak i hodowanych.
– Spójrz, mamo – mówiła – są takie piękne, że nawet aniołowie muszą im zazdrościć!
Matka przyjmowała ze śmiechem zachwyty córki. Uwielbiała dom, jaki mąż wybudował dla nich. Stał niedaleko morza w odległości pięciu mil od Singapuru, a ich sąsiadami byli Malajowie mieszkający w swoich typowych drewnianych domach. Dzieci sąsiadów pluskały się w morzu i biegały po złocistym piasku.
I wszystko układało się szczęśliwie, dopóki matka żyła. Gdy zmarła, Anona przez długi czas cierpiała wychodząc do ogrodu, ponieważ przypominał jej matkę. To właśnie matka, wielka miłośniczka przyrody, nauczyła ją cieszyć się pięknem tego kraju.
– Czy wiesz, kochanie – mówiła do córki – że tutaj rośnie sto pięćdziesiąt gatunków palm!
– Wprost nie do wiary! – wołała Anona.
Lecz kiedy zaczęła liczyć te, które widywała w ogrodzie i w okolicy, przekonała się, że matka miała rację. Niektóre nawet trudno było rozróżnić, kiedy kwitły. Dokoła kwiatów stale krążyły motyle. Anonie zdawało się, że jest znów małą dziewczynką, która wierzy, że motyle to maleńkie wróżki. Motyle były różnokolorowe i często zdawało się, jakby były częścią kwiatu. To kwiaty i motyle sprawiały, że czuła się tak, jakby się znalazła w raju.
Po śmierci matki ojciec zaangażował starszą kobietę, która zgodziła się zaopiekować Anoną.
Mieszkała przedtem w Singapurze u swojej zamężnej córki i z radością przyjęła propozycję przeniesienia się do eleganckiego domu o dachu wygiętym na modłę chińską. W domu tym było wiele wygodnych pokojów, pięknie urządzonych, gdyż kapitan Guy Ranson słynął z dobrego gustu. Córka doceniała piękno nefrytu, różowego kwarcu czy przejrzystego kryształu, które miał w swojej kolekcji. Te minerały przywoził zrazu jako upominki dla żony, a potem dla córki.