Ale nawet w te najgorsze dni, kiedy był samotny, walczył z bólem i stracił posadę w policji, nie przestawał wyglądać jak dzieciak. Kiedy jednak Zoe zniknęła, wszystkie złe chwile natychmiast powróciły. Teraz każdy rok z trzydziestu siedmiu lat życia wydawał się wyryty w liniach zmarszczek na jego twarzy.
Ridgeway wrócił do kambuza. Wciąż jeszcze zaspany otworzył lodówkę i wpatrywał się w jej wnętrze, ale przed oczami znów miał tamte dni w Zurychu. Do Los Angeles wrócił dopiero z rozpoczęciem jesiennych wykładów na uczelni. Mimo dwóch dodatkowych miesięcy prywatnego dochodzenia, nie miał się specjalnie czym pochwalić poza kolosalnym rachunkiem z hotelu Eden au Lac, biegłą znajomością języka niemieckiego, bliższą znajomością z kilkoma szwajcarskimi stróżami prawa oraz przyjaźnią z Amerykaninem pracującym w konsulacie USA w Zurychu.
George Stratton okazał się nieocenionym wsparciem; dzięki niemu Ridgeway pokonał dyplomatyczną i biurokratyczną dżunglę, w jakiej znalazł się, prowadząc w obcym kraju na własną rękę dochodzenie i zadając niewygodne pytania na temat zaginionej żony. Przy okazji Stratton stał się niezbyt wymagającym partnerem do gry w tenisa.
Początkowo Setha odpychało nieco zachowanie Strattona. Zaczął nawet podejrzewać, że gość jest gejem albo kimś w rodzaju niańki, której zadaniem było dopilnowanie, żeby były policjant nie wpakował się w jakieś tarapaty, jednak wkrótce zrozumiał, że to jeszcze jeden samotny Amerykanin stanu wolnego, którego coraz bardziej gnębiła nostalgia za starą, dobrą Ameryką.
Dzięki pomocy Strattona Ridgeway zdobył zezwolenie na przeszukanie pogorzeliska w posiadłości Kreuzlingen, i to zanim wkroczyła ekipa porządkowa. Przez trzy tygodnie przetrząsał popiół i rupiecie, upewniając się, że miejscowa policja miała rację. Pod koniec każdego dnia dręczyło go jednak coś, choć nie wiedział co. Wreszcie, dzień przed wejściem buldożerów, pojął w czym rzecz. Właściciel był kolekcjonerem dzieł sztuki, w jego posiadaniu znajdowały się najcenniejsze w całej Szwajcarii prywatne zbiory, a mimo to w popiołach nie znalazł żadnych resztek ram, żadnych okruchów szkła czy też niedopalonych fragmentów malarskich płócien. Ani kawałka drutu czy haków do zawieszania obrazów. Ogień, o czym Ridgeway wiedział z dawnych śledztw w sprawie zbrodni z podpaleniem, rzadko kiedy pochłaniał wszystko. A tymczasem w zgliszczach pogorzeliska w Kreuzlingen nie było żadnych istotnych resztek. Można było odnieść wrażenie, że nim wybuchł pożar, wszystkie dzieła sztuki zostały wyniesione.
Miejscowe władze zignorowały jednak sugestie Ridgewaya, wskazujące na umyślne podłożenie ognia, i odmówiły dalszego wstrzymywania uprzątania pogorzeliska. Ich cierpliwość dobiegła końca, a sympatia jaką okazywano pogrążonemu w smutku Amerykaninowi, nie była w stanie pohamować ich rozdrażnienia. Oświadczyli, że z pewnością otrzyma odpowiedź na wszystkie stawiane pytania, i poprosili, by był uprzejmy i przestał im podpowiadać, co mają robić, i nie wtrącał się dłużej do spraw, które go nie dotyczą.
Nie pozostało mu już nic do zrobienia. Patrzył, jak buldożery zrównują z ziemią jedyny trop, który mógł go doprowadzić do Zoe, potem zapłacił rachunki, pożegnał się ze Strattonem i pojechał do domu uczyć studentów.
Ridgeway wysypał stare fusy z ekspresu do kawy, potem wsypał świeże ziarna do młynka. Wykłady nie wypadały najlepiej. Wcześniej wychwalano go za sposób prowadzenia zajęć; czynili to zarówno studenci, jak i pracownicy naukowi wydziału. Nigdy nie opuszczał wykładów, zawsze przygotowywał świeże i ciekawe materiały, nigdy nie zanudzał studenckiej braci. Zurych jednak odmienił wszystko. Wykładał teraz bez entuzjazmu, korzystał z zeszłorocznych notatek… jeśli w ogóle pokazywał się na sali wykładowej. Tony Bradford, dziekan wydziału, który przed ośmioma laty przyjął go do pracy, zapytał nawet wprost, czy nie ma problemów z alkoholem.
To, co się działo, było jednak gorsze niż alkohol. Chodziło o niepewność. Ona sprawiła, że się postarzał. Gdyby tylko wiedział, czy Zoe żyje, z pewnością łatwiej by sobie poradził.
Wsunął do ekspresu koszyk ze świeżo zmieloną kawą, wlał dzbanek wody i włączył urządzenie. Stał przez chwilę, wpatrując się bezmyślnie w ekspres. W końcu syczenie i bulgotanie przebiło się przez zadumę i zwróciło jego uwagę na burzę szalejącą na zewnątrz. Chwilami widział kadłub sąsiedniej łodzi, która potem znikała, ustępując miejsca pienistym zakłóceniom przypominającym obraz czarno-białej telewizji.
Przez kilka minut obserwował porywy sztormu, potem spojrzał na leżący na stole segregator z notatkami z wykładów, nietkniętymi od czasu ostatnich zajęć. Rzucił pobieżnie okiem na jedną ze stron, potem na drugą i zdał sobie sprawę, że także i tego ranka ich treść nie zajmuje go bardziej niż jakiegokolwiek innego dnia od powrotu z Zurychu.
Bez entuzjazmu wertował pokreślone żółtym markerem kartki, wycinki, dopisane odręcznie notatki i cytaty. Zamierzał dziś poprowadzić wykład na temat korzeni antysemityzmu w religii chrześcijańskiej, nie było w nim jednak choćby odrobiny energii, która pozwoliłaby zająć się dogmatami, antysemityzmem czy też studentami. Brakło mu cierpliwości, by stawić czoło dociekliwości studentów.
Ekspres wciąż syczał i furczał, wyciskając ostanie krople kawianej esencji i buchając kłębami gorącej pary. Zmęczony po nocnym półśnie zamknął z impetem segregator, wstał od stołu i podszedł do telefonu. Wybrał numer swojego wydziału.
– Filozofia, Bradford przy telefonie – usłyszał głos sekretarki.
Karen Bradford była uroczą kobietą w średnim wieku, wysoką, szczupłą, o pełnych gracji ruchach.
– Dzień dobry, Karen – powiedział Ridgeway najsłodszym głosem, na jaki było go stać. – Czy David jest gdzieś pod ręką?
– Dzień dobry, Seth. – W głosie Karen dało się wyczuć zatroskanie. – Jak się miewasz dzisiaj?
– Och… nie najgorzej, nie najgorzej, uwzględniając wszelkie okoliczności.
– To dobrze. O ile wiem, profesor Davis jest w swoim gabinecie. Zaraz cię połączę.
Lecz zamiast monotonnych odgłosów klikania wiekowej centrali telefonicznej, Ridgeway usłyszał jedynie ciszę. Ściskając słuchawkę między podbródkiem i ramieniem, pochylił się i nalał świeżo zaparzoną kawę do nieco wyszczerbionego, lecz wciąż ulubionego kubka, jaki otrzymał na urodziny od swego pierwszego partnera. Po jednej stronie widniało jego nazwisko i stopień, po drugiej zaś komiksowy rysunek z dwoma myszołowami siedzącymi na samotnej gałęzi drzewa. Podpis pod rysunkiem głosił: „Cierpliwości, do cholery! Mam zamiar ruszyć w drogę i kogoś zaciukać”. Inne czasy, inne życie, pomyślał Ridgeway, ale wspomnienie wywołało na jego twarzy lekki uśmiech.
W telefonie znów rozległy się dźwięki. Ridgeway przełknął szybko łyk kawy, szykując się do poproszenia Dave’a Davisa o kolejne zastępstwo na wykładzie. Tylko jaki podać pretekst tym razem?
– Seth? – Był to głos Tony’ego Bradforda.
Ridgeway poczuł, że nastrój gwałtownie mu się pogarsza.
– Ach, tak, Tony. Mówi Seth Ridgeway.
– Przepraszam za włączenie się do twojej rozmowy, ale właśnie przechodziłem obok biurka Karen, kiedy zadzwoniłeś.
Przez moment zapadło kłopotliwe milczenie.
– Nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że dzwonisz do młodego Davisa z prośbą o kolejne zastępstwo, chyba że się mylę? – Głos Bradforda tchnął oskarżycielskim tonem.